Ocierając się o piekło, czyli wizyta w Alice Springs

Alice Springs – miasto położone w środku niczego. Administracyjnie leży w granicach Północnego Terytorium, ale od stolicy stanu – Darwin – dzieli je 1500 km. Tyle samo potrzeba, aby dotrzeć stąd do leżącej na południe Adelajdy – stolicy Południowej Australii.

Za to rzesze Europejczyków rozpoczynają w Alice Springs, po wylądowaniu na tutejszym lotnisku, swoją wyprawę do Czerwonego Centrum – dla wielu wystarczającej atrakcji, aby przylecieć na kontynent chociażby na kilka dni. Ale niektórzy zostają tu na dłużej. W ostatnich latach liczba mieszkańców Alice Springs urodzonych poza kontynentem wzrosła, osiągając prawie 20%. To fenomen w skali całego kraju, ogólnokrajowe tendencje są bowiem odwrotne. Znaczną część tej grupy stanowią jednak pracownicy, ściągani zza oceanu po to, aby pomagać Aborygenom w rozwiązywaniu ich problemów. Te największe to alkohol, narkotyki i przestępczość, także najcięższa. Ludność Aborygeńska to też prawie 20% ludności, jednak tu tendencja jest odwrotna – jej liczba w ostatnich latach spada.

A dla mnie Alice (to popularny skrót), to miejsce, gdzie nie można długo usiedzieć. To miasto, które gniecie człowieka, zwłaszcza jego sumienie… Na głównym deptaku królują sklepy z chińskimi pamiątka Aborygeńskimi (tak, tak, to właściwie zestawienie przymiotników) oraz galerie dzieł sztuki Aborygeńskiej z cenami nie na każdą kieszeń. Przy odrobinie szczęścia i zaciekawienia można nawet usłyszeć od sprzedającego mini-wykład na temat różnych nurtów w sztuce Aborygeńskiej.

I ja postanowiłam wybrać się na wyprawę po mieście w poszukiwaniu jakiegoś autentycznego skrawka świata Aborygeńskiego, który mogłabym wziąć ze sobą do domu. W spektrum pomiędzy tanimi, muliplikowanymi pamiątkami, a obrazami za cenę zbyt wysoką jak dla podróżnika z ograniczonym budżetem, nie znajduję niczego dla siebie. Nie pozostaje mi więc nic innego jako schłodzić się w tym nieznośnym upale lodową kawą w kawiarni na deptaku. Zza szyby obserwuję siedzących na trawnikach Aborygenów. Z bezpiecznej perspektywy. Wystarczająco blisko, aby podglądać, wystarczająco daleko, aby podglądać bez skrępowania. Wygląda na to, że nikt w kawiarni nie podziela moich wścibskich skłonności – dookoła sami biali, wszyscy zajęci swoimi sprawami.

Niektórzy z Aborygenów próbują sprzedać porozkładane na ziemi obrazy, inni nic nie próbują, po prostu siedzą, minuty, godziny. Nie wiem jak długo. Nie mam tyle czasu, żeby to sprawdzić. Ale widać, że interes nie idzie zbyt dobrze. Czyżby rada, jaką dostałam od sprzedawcy w znajdującej się po sąsiedzku Aborygeńskiej galerii przynosiła skutek? – Nie kupuj niczego z ulicy, bo to podróbki – usłyszałam.  Tylko co znaczy podróbka w sztuce Aborygeńskiej?

Aborygenów nie ma w kawiarniach, a niektórzy nie wejdą nawet do pobliskiego marketu. Jestem świadkiem jak człowiek z ochrony wyprasza dwóch panów, zaraz po tym jak weszli na jego teren. Próbuję sobie wyobrazić, jakie było ich przewinienie. Kradzieże i włamania zdarzają się tutaj na porządku dziennym. Także w miejscach turystycznych – na polach namiotowych, w klubach. Ale to najmniejszy problem… Rosnąca przemoc, także domowa, gwałty, morderstwa to prawdziwy dramat, który toczy to miasto od lat. Najczęściej popełniane przez Aborygenów i wobec Aborygenów, czasem ofiarami stają się też turyści.

Dlatego Alice Springs cieszy się najgorszą reputacją spośród wszystkich australijskich miast najchętniej odwiedzanych przez turystów. Radzi się im, aby po zmroku nie poruszali się swobodnie po mieście i zamawiali taksówki… Miasto paradoksalne. Dobry temat! Pewnie dlatego często staje się bohaterem filmów. W Alice i okolicach dzieje się akcja głośnego, także w Europie (Złota Palma w Cannes w 2009),  filmu o parze młodych Aborygenów „Samson and Delilah” w reżyserii Australijczyka Warwicka Thorntona. W niezwykłą podróż z Sydney do Alice Springs wybierają się autobusem bohaterowie kultowego obrazu „The Adventures of Priscilla, Queen of the Desert” z 1994 roku.

Tylko że dziś wizyta w mieście, to raczej otarcie się o piekło niż pomysł na outdoorową przygodę. A pytanie – czy Alice Springs przetrwa – stawiane jest coraz częściej.