Ziemia Arnhema – mit czy rzeczywistość?

Koniec niesamowitego pobytu w Kakadu National Park daje poczucie pełni i wielkiego niedosytu zarazem.

A wszystko przez Arnhem Land, czyli ziemię, która obejmuje teren Kakadu i rozpościera się dalej na wschód pokrywając całą północno-wschodnią część Północnego Terytorium. Na teren Arnhem Land leżący na wschód od Kakadu można dostać się wyłącznie po uzyskaniu specjalnego zezwolenia od Rady Terytorium Północnego. Jest to niezależne ciało reprezentujące interesy Aborygenów na obszarze TP. Wszystkim tym, którzy takiego pozwolenia nie posiadają pozostaje wejść na skałę Ubirr (sąsiadującą z graniczną częścią Ziemi Arnhema) i wyobrazić sobie jak wygląda ta rozpościerająca się w oddali kraina.

DSC_09667

Ziemia Arnhema jest jedynym miejscem na terenie kontynentu, gdzie udało się zachować w miarę nienaruszoną przez ekspansję białych, kulturę Aborygeńską, obecną na tym obszarze od wieków (szacuje się, że od ponad 35 000 lat). Uchronienie jej było możliwe dzięki utworzeniu na terenie Arnhem Land w 1931 roku rezerwatu Aborygeńskiego. Dlatego Ziemia Arnhema to jakby miejsce mityczne. Być może także dlatego, że jej obrazy powracają przetworzone w kulturze. Tutaj toczy się film „Ten Canoes” (Dziesięć czółen) Rolfa de Heera: https://www.youtube.com/watch?v=9Vzf9BAVGZc. To jeden z najważniejszych obrazów na temat Aborygenów, gdzie głównymi aktorami są ludzie i przestrzeń, współżyjące ze sobą od zawsze. Jak napisałam w innym tekście na temat filmu: „Tytułowe czółna to podstawowe narzędzie pracy Aborygenów żyjących w jakiejś mitycznej przeszłości. Ich historię poznajemy z perspektywy dystansu, jako opowieść o przodkach przekazywaną młodszemu bratu. Pomimo, że nie wiemy w jakim czasie ulokowana jest i ta narracja, to uderza podobieństwo obu światów, w których tryb życia dyktuje natura. Jednym z głównych motywów, wokół którego toczy się fabuła i równocześnie codzienność każdej z rzeczywistości, jest właśnie wyrabianie czółen i używanie ich do polowań na gęsie jaja. Podobieństwo między tymi światami powoduje, że właściwie nie ma znaczenia, ile dzieli je od siebie lat. Bo czas jest zbędnym pojęciem”. (źródło: http://www.portalfilmowy.pl/wydarzenia,8,7009,1,1,10-lat-od-powstania-filmu-The-Tracker.html).

Fascynujący, niezmienny świat Ziemi Arnhema można podejrzeć także dzięki dokumentom, powstałym podczas wypraw badawczych. Pierwsza odbyła się w 1936 roku, zorganizowana została przez antropologa, profesora Donalda Thomsona. Pobyt zaowocował zbiorem zdjęć, nieocenionych dokumentów życia i kultury mieszkańców Ziemi Arnhema. Jednym z charakterystycznych elementów dnia codziennego zerejestrowanym przez Thomsona były właśnie czółna. Ich wytwarzanie, a później wykorzystanie nadawało rytm życia mieszkańcom. Jedno ze zdjęć, przedstawiające dziesięciu wioślarzy w czółnach stało się bezpośrednią inspiracją do powstania wspomnianego filmu „Ten Canoes”.

Innym dokumentem próbującym uchwycić życie mieszkańców Ziemi Arnhema jest film z 1950 roku „Aborigines of The Sea Coast”. Nakręcony został podczas zorganizowanej dwa lata wcześniej antropologicznej ekspedycji sponsorowanej przez National Geographic Society. Pokazuje elementy tradycyjnego życia społeczności, w którym nadal szczególne miejsce zajmuje praca przy czółnach. Niezmienność i stałość tego świata zadziwia i fascynuje, przywodząc na myśl życie poza czasem, bliskie wieczności.

Film ten został udostępniony w interencie przez Narodowe Archiwum Filmowe i Dźwiękowe Australii zaledwie kilka dni. A powodem jest obchodzony właśnie w Australii Narodowy Tydzień Pojednania (National Reconciliation Week: http://www.reconciliation.org.au/nrw). Tydzień nawiązuje do dwóch, postrzeganych za fundamentalne, wydarzeń mających wpływ na uznanie praw Aborygenów. Pierwsze z nich to referendum z 1967 roku, w wyniku którego zostały usunięte z australijskiej konstytucji dyskryminacyjne zapisy odnoszące się do rdzennej ludności. Drugi dotyczy decyzji podjętej przez Australijski Sąd Najwyższy 3 VI 1992 roku, na mocy której po raz pierwszy przyznano prawo własnościowe do ziemi rdzennemu mieszkańcowi Australii – Eddie Koiki Mabo. (Więcej we wpisie sprzed roku: https://odwschodudozachodu.wordpress.com/2012/06/06/181/). Każdego roku podczas Tygodnia Pojednania w całej Australii organizowane są różnego rodzaju imprezy, które przyczynić się mają do poprawy stosunków między Aborygeńską i nieaborygenską ludnością Australii. Służyć mają także wzmacnianiu kultury i pozycji Aborygenów w australijskim społeczeństwie.

Tylko czy to osiągalny cel dla kultury, której fundamenty są tak odmienne w stosunku do dominującego paradygmatu zachodniego?

Historia starożytna Australii

Jak wspominałam już wcześniej, różnorodność i bogactwo malarstwa Aborygeńskiego w północnej części Australii powoduje niejasności i rozbieżności na temat wieku najstarszych malowideł. Ale to co można gołym okiem wyczytać bezpośrednio na skalnych galeriach to chronologia – kiedy spod jednego malowidła przebija inne.

Trudności w ustaleniu wieku dzieł sprawiają, że historia Aborygeńska interpretowana bywa jako niezmienna i pozaczasowa. Jednak niesie to ryzyko błędnego rozumienia kultury Aborygeńskiej – jako nie ulęgającej przekształceniom, a zatem pozbawionej postępu i w konsekwencji kulturowej głębi. A stąd łatwo wyprowadzić argument dla kolonializmu opartego na nieuznaniu przynależności kulturowej Aborygenów do australijskiej ziemi.

Z tym poglądem walczy poprzez swoje wieloletnie badania australijski archeolog, Mike Smith. Z tematem mierzy się także w swojej najnowszej, wydanej kilka tygodni temu, książce „The Archaeology of Australia’s Deserts”, uznanej za jedną z najważniejszych publikacji na temat australijskiej prehistorii. A osiągnięcia Smitha, który lata swojego życia spędził na pustyni, uważane są za nieoceniony wkład w badanie australijskiej historii starożytnej. Zainteresowanych zapraszam do tekstu na ten temat: http://inside.org.au/a-landmark-work-of-australian-history/ (Thank you Aidan!).

A mnie nie pozostaje nic innego jak pokazać dowody na tę tezę, prezentując kolejne malowdiła Aborygeńskie – napotkane, odkryte, ujrzane przypadkowo – w Kakadu National Park:

The Rainbow Serpent – stworzycielka Aborygeńskiego świata

Czy coś stoi za tą rzeczywistością – pełną życia i energii, niebezpieczeństw i śmiercionośnych sił? Odpowiedź na to pytanie, bardzo silnie obecne w kulturze Aborygeńskiej, znajdziemy oczywiście na skałach Kakadu. The Rainbow Serpent – to ona odpowiada za stworzenie świata. Tak, ma rodzaj żeński, chociaż nie do końca wiadomo, kim, a może czym, jest. Wątpliwości jest wokół niej sporo, chociaż jej wizerunki można znaleźć w wielu miejscach. Najbardziej popularny to ten znajdujący się wśród malowideł, opisywanej już wcześniej, galerii Ubirr. Wąż to, a może tęcza?

DSC_9539

Mit o Rainbow Serpent to jedna z wielu opowieści odnoszących się do tzw. Dreamtime, czyli Aborygeńskiej – bardzo bogatej zresztą – mitologii stworzenia. Do dziś wyznacza ona myślenie o rzeczywistości i inspiruje współczesną sztukę Aborygeńską. Naskalne wizerunki Rainbow Serpent według niektórych należą do jednych z najstarszych przedstawień obecnych w kulturze.

Rainbow Serpent jest jednak wciąż obecna w świecie i może wpływać na rzeczywistość – także negatywnie, a wręcz destrukcyjnie, kiedy zostanie naruszony jej spokój. Aby stworzyć świat, wyłoniła się z wody, do której wróciła i tam przebywa.

Mit o Rainbow Serpent może nasuwać pewne pytania i wywoływać niejasności, które sprawiają, że rozumiany jest na wiele sposobów – jako autonomiczna i niezależna od historii przypowieść lub głęboko inspirowana życiem, a więc otaczającą fauną i florą. Dlatego są tacy badacze, którzy, aby zrozumieć tajemnicę Rainbow Serpent, podjęli się poszukiwania gatunku jadowitego węża, który miałby być jej potomkiem, jak zobaczyć można na przyklad na filmie: http://education.nationalgeographic.com/education/media/rainbow-serpent/?ar_a=1

Tylko zdaje się, że niejednoznaczność mitu przeszkadzają wyłącznie przedstawicielom białej cywilizacji…

Ilustrowane menu Aborygeńskie

DSC_09667
Na całe szczęście z Kakadu pozostają także inne wspomnienia i obrazy – niezacieralne. Do tych najbardziej niezapomnianych – w sensie dosłownym i przenośnym – należą Aborygeńskie malowidła. Park jest nimi usiany. Jednak inaczej niż w Kimberley, zostały one częściowo skatalogowane. Wskazuje się na około 5000 takich obiektów. Niektóre z nich, chociaż zdaje się, że to nieznaczna grupa, udostępniono zwiedzającym. Inaczej niż w Kimberley, turyści mają możliwość poznania historii naskalnych galerii dzięki obszernej informacji i tłumaczącym znaczenie malowideł tablicom. A próba to niełatwa – wytłumaczyć symbole jednej kultury w terminach i pojęciach innej. Jakże odmiennej!

Za dwie najważniejsze naskalne galerie Kakadu, według niektórych nawet w skali całego kontynentu, uważane są Ubirr i Nourlange. Ze względu na bardzo łatwą dostępność tych miejsc – do każdego można dojechać autem, wyasfaltowaną drogą (a to nie lada luksus jak na australijskie warunki) – w porze suchej przyjeżdżają tu pielgrzymki turystów. Ale nawet to nie jest w stanie umniejszyć niezwykłego doświadczenia, jakim jest spotkanie z malowidłami. Każda z galerii jest zbiorem wielu dzieł. A każde z dzieł to niepowtarzalny dowód na bogactwo Aborygeńskiej kultury i tradycji. Niektóre z malowideł są zapisem „przypowieści”, czy „mitu” – także o stworzeniu. No własnie, i ja muszę mierzyć się z wyjaśnianiem i używaniem terminów nie do końca adekwatnych.

W Ubirr można podziwiać wiele przedstawień zwierząt. Nie chodzi tu jednak o zachwyt nad naturą, lecz raczej „ilustrowane menu”. Wizerunki były bowiem tworzone z myślą o przekazywaniu informacji innym, także kolejnym pokoleniom – na temat najbardziej smakowitych czy trujących fragmentów zwierzęcego mięsa określonych gatunków. Nie ma wątpliwości, że głównym elementem Aborygeńskiego jadłospisu były ryby i żółwie. A ich jakże spektakularne przedstawienia tworzą główną galerię Ubirr, rozpościerającą się na skale długiej na kilku metrów. No i nie ma tu żadnego kangura! Za to odnaleźć można coś, co stanowi zapowiedź dramatycznych wydarzeń w Aborygeńskiej historii – znacznie późniejszych niż wiek przedstawionych zwierząt, określany „zaledwie” na 1500 lat. Już zauważyliście?

Przeklęte bogactwo Kakadu

DSC_09667_piekne

Po kilku dniach leniuchowania i odkrywania wspólnej wojennej historii Europy i Australii pora powrócić do odkrywania tego, co dla Australii unikatowe – sztuki Aborygeńskiej oraz krajobrazu. Jedziemy do oddalonego o ponad 200 kilometrów od Darwin Parku Narodowego Kakadu. Obok świętej góry Uluru to najchętniej odwiedzane przez zagranicznych turystów miejsce w Australii. Nic dziwnego. Kakadu to niesamowita przestrzeń, z wielowiekową historią i wyjątkową przyrodą. Gdzie podziwiać można niezwykłe malowidła Aborygeńskie, opowiadające historię jednej z najstarszych na świecie kultur, gdzie suchy, typowo australijski krajobraz sąsiaduje z zielonymi łąkami i mokradłami.

Kakadu kryje w sobie także inne bogactwo, już całkiem dosłowne – uran. Bogactwo stało się jednak jego przekleństwem. Odkryty tutaj w połowie XX wieku wydobywany jest do dziś. No właśnie. A to już zupełnie inna, jakże wstydliwa, historia Australii – niekontrolowanego eksplorowania środowiska naturalnego. Park Narodowy Kakadu powstawał w kilku etapach. Pierwsza jego część została utworzona w 1978 roku, kolejne przyłączano później, niektórych terenów nie włączono jednak wcale, po to właśnie, aby możliwa była eksploatacja uranu. Do dziś aktywne wydobycie prowadzone jest w kopalni Ranger Mine sąsiadującej bezpośrednio z Parkiem Kakadu, znajdującym się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO…

Wydobycie uranu wzbudza jednak wiele kontrowersji niezależnie od miejsca, w którym znajdują się złoża. Na terenie Australii działają obecnie jeszcze dwie inne kopalnie uranu – Olympic Dam oraz Beverley (obie w Południowej Australii). Chociaż złóż, które można by eksplorować – i czego zresztą nie wyklucza się w przyszłości – jest znacznie więcej (poniżej mapa złóż uranu na kontynencie):

BigObjFileManager

Problemy związane z wydobyciem to nie tylko szkodliwość dla otaczającego środowiska i ludzi, ale także cele do jakich wykorzystywany może być uran. Jednym z podważających pokojowe wykorzystanie australijskiego uranu w całości eksportowanego (Australia jest 3. eksporterem uranu na świecie) jest znany australijski dokumentalista, David Bradbury. Reżyser znaczną część swojej twórczości poświęcił problemowi ogromnego zagrożenia, jakie niesie wydobycie uranu dla zdrowia i życia Australijczyków – nie tylko tych pracujących bezpośrednio przy wydobyciu. W procesie wydobycia powstaje bowiem kurz, który zanim z powrotem zostanie zasypany w ziemi może zostać przeniesiony przez wiatr nawet setki kilometrów. O tym i wielu innych potencjalnie śmiercionośnych niebezpieczeństwach opowiada Bradbury m.in. w swoim filmie „Kiedy opadnie kurz”:

Obiecuję, że następny wpis na temat Kakadu będzie już znacznie bardziej przyjemniejszy…