Instrukcja odkrywania cudów świata

Podróżowanie po Australii to zew przygody, który może trwać w nieskończoność. Jeśli ujrzeliśmy właśnie jakiś cud natury, potwierdzony na przykład rejestrem w Unesco, to wcale nie musi to oznaczać końca atrakcji. Niewykluczone, że w drodze powrotnej, może już nawet po kilku godzinach jazdy, natkniemy się na coś równie – a może i bardziej – zadziwiającego. Podróż po Australii nie polega bowiem na docieraniu do określonych celów, przemieszczaniu się z atrakcji A do B. To, co zobaczymy pomiędzy może nas zachwycić znacznie bardziej. Bo o wielu australijskich cudach próżno szukać jakiejkolwiek wzmianki w przewodnikach. I całe szczęście.

Dlatego podróż po kontynencie, o ile nie chcemy ograniczać jej tylko do atrakcji powszechnie znanych, wymaga odpowiedniej postawy. 1) Ciekawości przestrzeni, która pcha do nieustającego poszukiwania i odkrywania tego, co na uboczu łatwodostępnych dróg i miejsc. 2) Czujności, aby przypadkiem nie przegapić jakiegoś niedocenionego cudu świata, którego nie zapowiada ani przewodnik ani krajobraz. 3) Determinacji i odwagi niezbędnych do zjeżdżania z głównych dróg, w te skorugowane piaszczyste – bez miasteczek, drogowskazów i stacji benzynowych. 4) No i rzecz jasna nie obejdzie się bez map, które dobrze odzwierciedlą topografię terenu. Najlepiej mieć ze sobą ich papierowy komplet, gdyż w Australii w bardzo wielu miejscach jest problem z zasięgiem i prądem (zdarza się, że samochodowe ładowarki najzwyczajniej w świecie się psują).

Owszem, czasem można dać się zwieść pozorom – bywa, że rozległa przestrzeń, która nie zmienia się przez kilkaset kilometrów odbiera człowiekowi czujność i ciekawość. Tak też wygląda nasz kolejny etap podróży, czyli droga z Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta, Stuart Highway, wiodąca na południe kontynentu. Półpustynny krajobraz ze skąpą roślinnością po niedługim czasie staje się już zwyczajnym, wręcz nudnym obrazkiem. A do tego to już nasza przedostatnia prosta w drodze powrotnej po dwumiesięcznej podróży.

Na szczęście odpowiednia postawa – patrz punkt 1) i 2) – nie pozwoliły wpaść w nastrój powrotu. Przygoda ma przecież trwać do ostatniego kilometra. Dlatego jak zwykle w takich sytuacjach sięgam po mapę. Tym razem wynika z niej, że w pustynnej okolicy znajduje się, a jakże, kolejna pustynia – rezerwat piaskowych kolorów: The Brakway Reserve. Trzeba jedynie skręcić na wschód i pojechać off-roadowo zaledwie 10 km (Chociaż czasem nawet taki dystans skorugowaną drogą, to prawdziwe wyzwanie).

Jak zwykle było warto. Wszystkie trudy na końcu rekompensuje zawsze to niesamowite uczucie odkrywania, małych i dużych, cudów naszego świata – w samotności i ciszy.

DSC_0267 DSC_0261 DSC_0259

Kto zrzucił te kule?

Jedziemy dalej, z nowym towarzyszem w aucie – digeridoo. Kierunek Alice Springs, czyli 1100 kilometrów prostej drogi na południe przez Stuart Highway. Drogi monotonnej – półpustynny, wysuszony krajobraz, który nie zachwyca. Ale ogarnia swoją wszechobecnością i nie pozwala o sobie zapomnieć. To też lubię.

Jedno z niewielu urozmaiceń to The Devils Marbles, czyli Diabelskie Kule. Ni stąd ni zowąd na pustej przestrzeni pojawiają się te ogromne, kształtne formy. Jakby ktoś je tu zrzucił. Dla Aborygenów to święte miejsce, zwane Karlu Karlu.

Aborygeni odzyskali teren na własność zaledwie 5 lat temu. Jest on jednak dostępny dla zwiedzających. Władze parku dzierżawią go bowiem od właścicieli. Taki schemat współzarządzania coraz częściej spotykany jest w Australii.

Zatrzymujemy się jedynie na chwilę, bo chcemy już być gdzieś indziej – w Czerwonym Środku Australii.