Kto zrzucił te kule?

Jedziemy dalej, z nowym towarzyszem w aucie – digeridoo. Kierunek Alice Springs, czyli 1100 kilometrów prostej drogi na południe przez Stuart Highway. Drogi monotonnej – półpustynny, wysuszony krajobraz, który nie zachwyca. Ale ogarnia swoją wszechobecnością i nie pozwala o sobie zapomnieć. To też lubię.

Jedno z niewielu urozmaiceń to The Devils Marbles, czyli Diabelskie Kule. Ni stąd ni zowąd na pustej przestrzeni pojawiają się te ogromne, kształtne formy. Jakby ktoś je tu zrzucił. Dla Aborygenów to święte miejsce, zwane Karlu Karlu.

Aborygeni odzyskali teren na własność zaledwie 5 lat temu. Jest on jednak dostępny dla zwiedzających. Władze parku dzierżawią go bowiem od właścicieli. Taki schemat współzarządzania coraz częściej spotykany jest w Australii.

Zatrzymujemy się jedynie na chwilę, bo chcemy już być gdzieś indziej – w Czerwonym Środku Australii.

Dźwięk Australii

DSC_9671
Dobrze jest przywieźć z podróży coś, co nie będzie się kurzyło w kącie, przypominając o miejscu pochodzenia tylko w momentach, kiedy trzeba zastanowić się, gdzie tę rzecz przestawić tak, aby przeszkadzała jeszcze mniej. Coś co pozostanie z człowiekiem w jakiejś relacji. Instrument muzyczny idealnie wpasowuje się w takie wymagania, pod warunkiem oczywiście, że zechcemy na nim grać… Australia nie daje wielkich możliwości w tej dziedzinie. Możliwość jest właściwie jedna. Didgeridoo.

Pewnie dlatego tysiące wydrążonych gałęzi eukaliptusa co roku opuszcza kontynent australijski stając się wizytówką kultury Aborygeńskiej i Australii – w najodleglejszych zakątkach świata. I my ulegliśmy temu trendowi, choć dojrzewanie do decyzji o zakupie didge’a zajęło nam trochę czasu.

A zaczęło się jeszcze przed podróżą po Australii. W Canbrze nasz przyjaciel, z którym mieszkaliśmy, był w posiadaniu pięknego okazu. Opowiadał nam, jak kiedyś szukał dla siebie instrumentu w sklepie w nadmorskiej miejscowości. Młody Aborygeński sprzedawca odradził mu kupno czegokolwiek z tego, co było na stanie sklepu (“this is all shit here”). Widząc jednak determinację klienta wyjawił, że właśnie znalazł w buszu odpowiedni kawałek gałęzi, który może być dobrym punktem wyjścia do didge’a. Punktem wyjścia, gdyż Aborygeni często – szczególnie na potrzeby turystów – ozdabiają instrumenty malowidłami. Nasz przyjaciel znalazł się więc w wyjątkowej sytuacji – miał przywilej współdecydowania o tym, jak jego didge będzie wyglądał.

Także w Canberze mieliśmy okazję posłuchać wielkiego mistrza didgeridoo – Williama Bartona. Burton grał wtedy na dwóch rurach PVC połączonych taśmą klejącą. Być może chciał wyrazić swój dystans wobec bogato zdobionych drewnianych instrumentów, tworzonych na potrzeby handlu. Bardziej jednak prawdopodobne, że potrzebował czystego dźwięku, o który łatwiej przy dostrajalnym (przegub + taśma) plastikowym wariancie.

W Północnym Terytorium często natykamy się na sklepy z Aborygeńskim rękodziełem. Niektóre są swoistymi mini-centrami lokalnej kultury (na ile przesiąkniętymi komercją jest kwestią dyskusyjną) oferującymi, poza obrazami i instrumentami, warsztaty malowania czy gry na didgeridoo właśnie, nierzadko poszerzane nauką przygotowania posiłku z tego, co oferuje busz. Być może błędnie, ale uciekamy od takich sposobów poznawania kultury. Myśl o zakupie didgeridoo zaczyna jednak być coraz bardziej natrętna. Chociaż ceny raczej każą powściągnąć to pragnienie.

Pierwsze kroki w Katherine kierujemy – nie przypadkowo – do galerii The Katherine Art Gallery, która chwali się, że posiada najlepszy wybór instrumentow w okolicy. Natrafiamy na ofertę specjalną. Nieco podejrzliwie pytamy o przyczyny obniżki. Biała sprzedawczyni mówi z lekkim uśmiechem, że instrument jest równie dobry jak inne, a cena jest taka “because we (właściciele galerii) are such a nice people”. Popełniając pierwszą gafę, prosimy o demonstracje dźwięku (w Aborygeńskiej tradycji kobiety nie mogą grać na didgeridoo). Pani z lekkim dystansem, zaznaczając, że nie umie tak naprawdę grać, prezentuje podstawowy dźwięk instrumentu. Na nasze uszy bardzo przyjemny. Drugi przejaw naszej ignorancji to pytanie “kto tę gałąź wydrążył?” (didgeridoo w Australii są drążone przez termity). Dowiadujemy się za to, kto znalazł (wydrążoną już) gałąź w buszu i ozdobił ją totemicznym wzorem. Po dłuższej chwili, wypełnionej częściowo tylko werbalizowanymi obawami w stylu: “gdzie my tę trąbę ulokujemy w naszym przeładowanym samochodzie” oraz “jak my ją weźmiemy do Polski”, prosimy panią o zapakowanie instrumentu tak, aby nadawał się do transportu. Pani wywiązuje się z zadania idealnie. Aż szkoda odpakowywać. Z nacieszeniem się dźwiękami pamiątki przyjdzie więc nam poczekać.

Zwłaszcza, że nauka gry na didgeridoo to już zupełnie inna historia…