Tylko góry będą ci przyjaciółmi

Piszę po długiej przerwie. Dalekie podróże z powodów oczywistych trzeba odłożyć na jakieś niewiadome „potem”. Ale na szczęście są jeszcze podróże bliskie – czyli w moim wykonaniu #mikropodróże (zainteresowanych odsyłam do mojego konta na Insta), no i czytanie książek, które oczywiście także może przenosić człowieka gdzieś daleko. A pandemia pomaga mi nadrabiać w tym zakresie zaległości. Ostatnio wpadła mi w ręcę książka, o której ze względu na australijskie i migracyjne wątki – oba bardzo mi bliskie – postanowiła tutaj napisać.

„Tylko góry będą ci przyjaciółmi. Słowa z więzienia Manus” – bo o niej mowa – to książka, będąca relacją z kilkuletniego pobytu autora, Behrouza Boochaniego w australijskim obozie dla uchodźców na wyspie Manus. Autor to irański dziennikarz, który w 2013 roku założył prokurdyjskie pismo „Werya”. Do jego redakcji w 2013 roku wdarł się Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej. Boochani musiał przez kilka miesięcy ukrywać się przed reżimem. Aż w końcu był zmuszony uciekać z kraju – drogą morską do Australii.

W więzieniu Manus zatrzymywani byli tzw boat poeple – ludzie którzy dotarli na kontynent właśnie na łodziach. Byli to uchodźcy głównie z Azji i Bliskiego Wschodu, powodowani głównie względami politycznymi lub ekonomicznymi. Stworzone dla nich na przestrzeni lat więzienia znajdowały się także w innych miejscach – na terenie Australii, ale także offshore – poza granicami kraju. Jednym z takich miejsc offshore było właśnie Manus Regional Porcessing Centre, ulokowane na wyspie należącej do Papui Nowej Gwinei. Więzienie zostało utworzone w  2001 r. przez rząd premiera Johna Howarda, a następnie zamknięte w 2008 roku (po tym jak przestało być używane w 2003 r.). Jednak ponownie otwarto je w 2012 roku – za rządów premier Julii Gillard.

A to akurat czas, kiedy mieszkałam w Australii. I jako pracownik Ambasady RP w Canberze przyglądałam się funkcjonowaniu tego miejsca dość uważnie. Często pisała o nim australijska prasa, która czasem sygnalizowała pewne wątpliwości związane polityką migracyjną kraju. Jedna z głównych wątpliwości, jaka pojawiała się w tym kontekście, dotyczyła niewielkiej skali zjawiska ludzi przypływających do kraju na łodziach, w stosunku do osób, które przybywają z tych samych powodów do Australii drogą lotniczą. Natomiast sposób dotarcia tych pierwszych na wymarzony kontynent sprawiał, że ich status był już zupełnie inny, co najlepiej odzwierciedlało stworzone i powszechnie stosowane właśnie pojęcie „boat people”.

Co ono faktycznie oznaczało najlepiej opowiada książką kurdyjskiego dziennikarza, który spędził w więzieniu na wyspie Manus 4 lata. Opis ucieczki do Australii także został zamieszczony w książce. Ta wielce ryzykowna podróż po wodach oceanu na prymitywnych łodziach o mało nie zakończyła się dla Boochaniego i jego towarzyszy śmiercią. Opis desperackiej walki o życie wstrząsa, ale jest zarazem wielkim literackim wyczynem. 

Wygrana ze śmiercią przynosi oczywistą, ogromną ulgę bohaterowi i jego czytelnikowi. Ale tylko na chwilę. Bo ta wygrana właściwie pozorna. Jest ona bowiem początkiem upokarzającego, nieznośnego doświadczenia niewoli, którą przygotował współczesny, cywilizowany świat. Nadzieje zostają zamienione w koszmar.

Książka powstała w więzieniu, co znamienne – z wykorzystaniem możliwości, jakie daje współczesna technika. Zapiski spisywane i wysyłane były partiami przez autora za pośrednictwem WhatsAppa. I chociaż dziś  Boochani jest już wolnym człowiekiem, zamieszkującym i pracującym w Nowej Zelandii (takie szczęśliwe zakończenie nie jest czymś oczywistym w przypadku „boat people”), to doświadczenia z więzienia Manus, wciąż odciskają się na jego życiu.

Wydawnictwo: Artrage.pl // Książkowe klimaty. Warszawa – Wrocław 2021

Kaliningrad – bliżej Rosji czy Europy?

GDY KÖNIGSBERG STAŁ SIĘ KALININGRADEM
Kaliningrad, Königsberg, Królewiec. Trzy różne nazwy tego samego miasta. Jednak, gdy Königsberg stał się Kaliningradem – a formalnie miało to miejsce 4 lipca 1946 roku – było to już miasto zupełnie inne.

Jak wiele innych miejsc w Europie Środkowej i Wschodniej w I połowie 1945 roku. Königsberg stał się twierdzą, bronioną przez wojska niemieckie przeciwko armii radzieckiej. Rosjanie mieli zdecydowaną przewagę. Ostateczny szturm trwał 4 dni. Kapitulacja Königsbergu nastąpiła 9 kwietnia. Tak opisuje ją w swojej książce Michael Wieck, ocalały świadek żydowskiego pochodzenia: „Ostatnie punkty obrony w totalnie zniszczonym śródmieściu, w którym już od dawna nie mieszkali żadni cywile (choć nie mogę wykluczyć, że w ostatniej chwili ktoś się tam schronił) skapitulowały dopiero wtedy, gdy Rosjanie podpalili zajęte wcześniej i jeszcze zamieszkane dzielnice, paląc przy tym wielu zamkniętych w piwnicach cywilów. Pod pretekstem trwających działań wojennych Rosjanie szczególnie okrutnie obchodzili się z mieszkańcami miasta. Podczas bezsensownych walk obronnych po 6 kwietnia – czyli po rozpoczęciu wielkiego ataku – lekkomyślnie wydano na pastwę wojny cywilną ludność Königsbergu. Tysiące istnień ludzkich można było uratować, gdyby kapitulacja nastąpiła chociaż trzy dni wcześniej”.

Wieck wspomina swoje ocalenie, pokazując równocześnie absurd wojny: „Nagłe zniknięcie niemieckich mundurów dało nam cudowne poczucie uwolnienia. Wystarczająco długo cierpieliśmy z powodu związanej z nimi władzy. Teraz już nikt nie będzie nas szkalował jako mniej wartościowych ani chciał z tego powodu pozbawić życia. Może nawet będziemy traktowani lepiej, może dostaniemy jakieś zadośćuczynienie – za to, że w tej narodowosocjalistycznej wojnie pozostaliśmy bez winy, że byliśmy prześladowani. To byłoby sprawiedliwe. A przede wszystkim liczyliśmy, że otrzymamy może wreszcie normalne racje żywnościowe, bo nasze siły już się wyczerpywały. Ale najważniejsze było to, że wojna się skończyła, a Hitler został pokonany. (…)Rozmyślaliśmy nad tym i – choć niczego nie życzyłem sobie goręcej niż pozbycia się w końcu tej oznaki hańby – postanowiłem jednak ją zatrzymać. Kto wie, jak to dalej będzie”.
cyt. za: https://histmag.org/Zanim-Konigsberg-stal-sie-Kaliningradem-17912
1200x720-wieckmichael-miastoutraconebc-460

PODRÓŻ DO ROSJI
Odwiedziłam Kaliningrad prawie 75 lat po tych wydarzeniach. Właściwie można by więc przyjąć, że to przeszłość i odległa historia. W rzeczy samej. Od tego czasu na gruzach pruskiego Königsbergu wyrosło nowe miasto – radzieckie. Na pierwszy rzut oka bezwzględnie odcinające się od historii sprzed 1945 r., kreując rzeczywistość sowieckiego imperium. Odwiedzając Kaliningrad można albo się jej poddać albo uważnie tropić pozostałości nieistniejącego świata.

To nie była długa podróż w nieznane. Rejsowy autobus Elbląg – Kaliningrad ma do pokonania niespełna 100 km. Po drodze trzeba jednak przebrnąć przez kontrolę graniczną. Tym razem opuszczamy przecież Unię Europejską i strefę Schengen, a do tego wjeżdżamy do Rosji. Po latach nieskrępowanego przekraczania granic unijnych uświadamiam sobie jak bardzo się od tych przystanków na granicy odzwyczaiłam. Kontrola rosyjska przebiega z należytą dla imperium powagą, nawet pomimo tego, że od sierpnia 2019 roku Rosja wprowadziła uproszczony system wizowy do Obwodu Kaliningradzkiego, dzięki czemu o wizę turystyczną można aplikować samodzielnie on-line.

Pecha ma jeden z podróżujących. Nie zostaje wpuszczony na teren obwodu – w jego dacie urodzenia podanej w wizie jest błąd. Nic nie da się zrobić. Zostawiamy chłopaka na granicy i jedziemy do celu. Przy okazji wywiązuje się dyskusja: Czy autobusy liniowe powinny czekać na granicy na odprawę wszystkich pasażerów, także tych którzy mają problemy, skoro opóźnia to godzinę przyjazdu do celu? W dyskusję najbardziej zaangażowani są ci, którzy za kilka godzin wylatują z kaliningradzkiego lotniska w głąb Rosji. Dylematy międzynarodowej komunikacji.

WOKZAŁY
W końcu dojeżdżam na miejsce – rzeczywiście prawie półtorej godziny później niż zakładano. Dworzec autobusowy to tylko kilka stanowisk. Obok stoi hala dworca, która swoją fasadą przypomina znane skądinąd osiągnięcie architektury socjalistycznej – łuskowatą elewację Domu Handlowego „Skarbek”, czyli symbol katowickiego rynku. Dworzec stanowi nie lada kontrast dla wznoszącego się po sąsiedzku budynku dworca kolejowego, który powstał w 1929 roku. Ceglany, elegancki gmach wprawdzie uległ przebudowie i uproszczono jego fasadę, jednak stanowi niepodważalny dowód na obecność nieistniejącego świata. Aby wejść do budynku dworca autobusowego lub kolejowego należy przejść przez bramki bezpieczeństwa oraz kontrolę bagażu.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W sąsiedztwie dworców znajduje się także zajezdnia tramwajowa. Pomimo widocznej infrastruktury, podczas całej wizyty nie minął mnie jednak ani jeden tramwaj. Wygląda na to, że wyparte zostały przez trolejbusy i autobusy – mercedesy i mazy oraz samochody – głównie zachodnich marek. Aut jest jednak tak dużo w centrum, że zostawiają niezdrowy ślad w powietrzu.

LENIN NA POCZĄTEK
Wyruszam zatem do miasta jego główną ulicą, która wychodzi z dworca – prospektem Lenina. Wybudowana na gruzach starego miasta arteria jest typowa dla tego obszaru geopolitycznego: długa – ciągnie się przez ponad 3 km w centrum miasta wzdłuż najważniejszych jego miejsc i atrakcji; szeroka – pomieści nawet imponującą w swych rozmiarach kolumnę wojskową. Jest też obowiązkową drogą, którą powinien pokonać każdy odwiedzający miasto.

Zaczynając wędrówkę prospektem od strony dworca, mijam na początek pomnik patrona ulicy. Lenin stoi na cokole usytuowanym przed wejściem do ważnego w mieście miejsca, tętniącego życiem centrum wydarzeń kulturalnych: Domu Sztuki. Idąc dalej można zauważyć, że w tej części ulicy dominują powojenne, dwupiętrowe bloki mieszkalne. A prospekt znów wywołuje skojarzenia z polską scenerią – ul. Kołłątaja we Wrocławiu, odchodzącą z dworca kolejowego w stronę starego miasta. Zbyt szeroka i zbyt ruchliwa z perspektywy pieszego.

Warto więc w tej okolicy skręcić z prospektu w prostopadłą do niego ulicę, dzięki czemu można – uruchamiając nieco wyobraźnię – na chwilę przenieść się do historycznego Königsbergu. Znacznie węższa ulica, z zachowanymi gdzie nie gdzie ciągami kamienic i miejscami oryginalną kostką brukową oraz biegnącymi po niej szynami tramwajowymi – tyle musi nam wystarczyć do podróży w przeszłość. Momenty i fragmenty.

HISTORYCZNE STARE MIASTO
Pora wracać na główną ulicę, zwłaszcza, że prowadzi do historycznego centrum (1,5 km od dworca). No właśnie, ten zlepek słowny nabiera w Kaliningradzie nowego znaczenia. Historyczne centrum – to centrum które przeszło do historii. Z przepięknej, gęstej zabudowy Altstadtu, znajdującego się na wyspie Knipawa (Kneiphof), malowniczo okalanej przez łączące się tu rzeki – Nową i Starą Pregołę, stoi jedynie budynek katedry. Reszta zrównana została z ziemią, którą dziś pokrywa park miejski. Trudno uwierzyć, że w miejscu, gdzie spacerują ludzie i biegają psy znajdowało się historyczne stare miasto – z gęstą zabudową na ponad 20 ulicach, połączone z lądem 5 mostami. Dziś zachowane już tylko na pocztówkach, zdjęciach i może w ludzkiej pamięci. Dlatego właściwie nie wiadomo, czy to bardziej z myślą o turystach, czy o mieszkańcach umieszczono na wyspie 17 tablic informacyjnych – ze starymi fotografiami, które dobitnie ukazują skalę zmiany, a właściwie zniszczenia tej części miasta. Pocztówki i opisy przedwojennego centrum miasta można znaleźć też na stronie: kneiphof.ru /
20191228_131831.jpg

KATEDRA
Gotycka katedra została wzniesiona w XIV w. Była miejscem pochówku wielkich mistrzów krzyżackich, książąt pruskich, profesorów miejscowego uniwersytetu, a także księcia Bogusława Radziwiłła oraz jego żony Anny Marii. Uległa znacznym zniszczeniom podczas nalotów brytyjskie RAF w 1944 r., a następnie podczas oblężenia miasta przez Rosjan. Przez kilkadziesiąt lat po wojnie pozostała w stanie ruiny. Jej odbudowę podjęto w latach 90., głównie ze środków niemieckich. Rosyjskie władze nie zgodziły się jednak na przywrócenie katedrze funkcji sakralnych. Dlatego dziś mają tu miejsce koncerty, wystawy i wydarzenia kulturalne. Wnętrze znów przypomina swój pierwotny wygląd. A dążenie do jego wiernego odtworzenia widoczne jest nawet w zrekonstruowanych witrażach. W katedrze znajduje się także muzeum poświęcone miastu, kaplica prawosławna oraz ewangelicka.
20191228_133740

IMMANUEL KANT
Przy katedrze znajduje się także jedno z najważniejszych miejsc dla miasta – współczesnego i historycznego: grobowiec Immanuela Kanta. Postać tego wybitnego niemieckiego filozofia przyciąga odwiedzających z różnych krajów. Przyciągnęła także i moją osobę. Na studiach jego myśl fascynowała mnie z kilku powodów – filozofii epistemologicznej, w której wnikliwie pokazywał, co warunkuje nasze możliwości poznawcze, oraz etycznej ze sformułowanym imperatywem kategorycznym, wyznaczającym obowiązek etyczny wobec drugiego człowieka.

Równocześnie spokoju nie dawała mi powtarzana przy wielu okazjach w odniesieniu do Kanta informacja, że urodził się, całe życie spędził i umarł w Królewcu. Intrygowało mnie, jak niezwykłym musi być to miejsce na ziemi, które wystarczyło do stworzenia wielkiej, krytycznej filozofii. Tylko, że niewiele pozostało z miasta, w którym powstawała kantowska myśl – nawet, jeśli dzisiaj Kaliningrad nie odżegnuje się od postaci Kanta, co najlepiej pokazuje fakt, że wybitnego filozofa uczyniono patronem miejscowego uniwersytetu. To także jedna z najczęstszych postaci, jaką znaleźć można na… gadżetach sprzedawanych turystom oraz patron mini-marketów spożywczych.
20191228_140129

NOWA SYNAGOGA
Nieopodal katedry znajduje się odbudowana synagoga, która spalona została przez Niemców podczas nocy kryształowej w 1938 r. Ponowne oficjalne otwarcie synagogi miało miejsce 8 listopada 2018 r. Architektonicznie w znacznym stopniu inspirowana jest swoim oryginałem. Jednak zmodyfikowano wygląd fasady. Zamiast czerwonej cegły, dominują jasne wapienne pasy, mające nawiązywać do architektury Izraela. Synagoga pełni funkcje sakralne.
20191228_142027

ZAMEK KRZYŻACKI
Idziemy dalej prospektem Lenina, aby poznać kolejne „atrakcje turystyki nie-bytu”. Niespełna 400 m na północ od Knipawy znajdują się ruiny kolejnej bardzo ważnej dla historii miasta budowli, czyli XIII-wiecznego zamku krzyżackiego. Więcej o jego historii można przeczytać: https://eloblog.pl/zamek-w-krolewcu-konigsberski-zabytek-ktory-przestal-istniec/

Zamek był niszczony etapami. Najpierw podczas nalotów przez wspomnianych aliantów w 1944 r. Kolejne zniszczenia miały miejsce w czasie oblężenia miasta w kwietniu 1945 r. Zamek został spalony, ale stały jeszcze mury. W 1953 r. wysadzono w powietrze jego 82-metrową wieżę. Następnie w 1968 r. zostały zniszczone pozostałe fragmenty ruin. W latach 70. w ich sąsiedztwie wybudowano wielki gmach zwany Domem Sowietów. Budowli nigdy nie ukończono. Widoczny z dużej odległości 12-piętrowy niebieski moloch do dziś zieje postsowiecką pustką, stojąc w bliskim sąsiedztwie ruin zamku krzyżackiego. O ironio.
20191228_130659

NOWE CENTRUM
Sowieccy budowniczy pragnąc stworzyć nowe miasto, które z założenia miało być niepodobne do swojego poprzednika, przesunęli centrum. Dziś jest nim odcinek prospektu Lenina ciągnący się od okolicy ruin zamku do pl. Zwycięstwa (Pabiedy). Zanim jednak tam dotrzemy, to warto zauważyć po drodze odnowione powojenne kamienice. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że po renowacji budowle całkowicie zmieniły swoje oblicze. Ich fasady z prostych – znanych zresztą z naszej socjalistycznej rzeczywistości, 3-piętrowych bloczków – zmieniły się w nawiązujące do stylów historycznych, okazałe kamienice. Czy wyraża się w tym jakieś subtelne nawiązanie do przeszłości miasta, czy to raczej przykrywka dla architektonicznej sowieckiej brzydoty? A może po prostu pragnienie życia w lepszej przestrzeni – nawet jeśli tworzą ją ersatz? W centrum miasta znaleźć można jeszcze kilka podobnych miejsc, gdzie wzniesiono lub wznosi się – bo tę tendencję widać wyraźnie także we współczesnej architekturze – takie-niby-historyczne budowle. Ich styl nawiązuje często do architektury hanzeatyckiego niegdyś Królewca.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

BUNKIER LASCHA
Przemierzając ten odcinek prospektu Lenina, należy koniecznie skręcić w prostopadłą do niego ul. Uniwersytecką. Zawiedzie nas ona – jak można się domyślić – do uniwersytetu. Kto jest jego patronem przypomina stojący na skwerze przed uczelnią pomnik Kanta.
20191228_124244

Na tym samym skwerze znajduje się kolejny ważny dla historii miasta obiekt, a precyzując – znajduje się pod skwerem. Jest to bunkier, którego budowę zlecił Otto Lasch, generał Wehrmachtu, dowodzący obroną Königsbergu. Stacjonował w bunkrze od marca 1945 r. Ciekawostka jest, że Lasch pochodził z Pszczyny. W 1967 r. bunkier został udostępniony do zwiedzania i do dziś stanowi filię Muzeum Historycznego Kaliningradu, w której przedstawiona została radziecka wizja wyzwalania miasta.
20191228_115219

A teraz wracamy do współczesności i kończymy wędrówkę w samym sercu współczesnego miasta – na wspominanym już pl. Zwycięstwa. Miejsce to – zwłaszcza wieczorem – tętni życiem niczym europejskie miasto. Wygląda na to, że świat galerii handlowych, kawiarni i restauracji wabi wielu chętnych – niezależnie od położenia geopolitycznego.

W POSZUKIWANIU TOŻSAMOŚCI
Wydaje się, że współczesny Kaliningrad poszukuje swojej tożsamości i pomysłu na siebie – także wobec przyjeżdżających tutaj coraz częściej turystów. Zaczyna sięgać także do przedwojennej historii. Dobitnie doświadczyłam tego w hostelu – Amalienau, położonym w sąsiedztwie centrum miasta. Swoją nazwę wziął bezpośrednio z oryginalnej niemieckiej nazwy dzielnicy, w której się znajduje. Niektóre ściany ozdabiają niemieckie inskrypcje przedwojennego Königsbergu. W moim pokoju nad łóżkiem widniał napis, będący tytułem książki (nawiązujący do oryginału także czcionką) o historii miasta, wydanej w 1924 r.: Königsberg in Preussen. Werden und Wesen der östlichsten deutschen Grosstadt (w wolnym przekładzie: „O największym mieście na wschodzie Niemiec”).
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Podobno wśród rosyjskich mieszkańców pojawiają się obecnie głosy o potrzebie przywrócenia miastu historycznej nazwy i odbudowie starego miasta. Obecna nazwa została nadana na cześć zmarłego w 1946 roku Michaiła Kalinina, radzieckiego polityka, współodpowiedzialnego za wiele masowych zbrodni komunistycznych. A póki co echa historycznej nazwy można znaleźć odwiedzając jedną z miejscowych piekarni-cukierni: Konigsbacker. Może właśnie nastały czasy, gdy historia staje się turystycznym produktem, opakowanym w taki sposób, aby dała się strawić i przyciągała turystów – zewsząd. Tylko czy to dobrze, czy źle? Odpowiedź na to pytanie zostawiam wszystkim tym, którzy odwiedzą to arcyciekawe miejsce.
20191227_150552

Na północy Północy (Norwegii)

Terra incognita

– Chciałoby się literacko zacząć. Ale raczej nie uda się to w dobie internetu. Odpalam moje ulubione mapy.cz i gapię się na tę przestrzeń. Przybliżam ją, a potem oddalam. I znów przybliżam. Czekam z ekscytacją, jakie ciekawe szczegóły ujawnią się dla mnie na mapie. Nie ładuje się kościół, zamek ani pałac. Nawet żadnych pozostałości lub ruin, które mapy.cz bardzo skrzętnie zwykle odnotowują. Ah te środkowoeuropejskie przyzwyczajenia.

Za to jest dużo półwyspów i wysp. Te pierwsze połączone systemem dróg samochodowych, przechodzą jeden w drugi. Wyspy i wysepki można podzielić na te, do których da się dopłynąć promem. I na te, które – przynajmniej na mapie tak to wygląda – są odcięte od jakiegokolwiek systemu komunikacyjnego. Większość przestrzeni pokryta jest wzniesieniami poniżej 1000 m, w które wcinają się wody. Przełączam mapę na wersję turystyczną. Niewiele różni się od podstawowej. Trasy i szlaki pojawiają się sporadycznie. Chciałoby się powiedzieć – Niewiele tu jest. Na pewno?

W powszechnej świadomości północ Północy kojarzona jest jako Laponia. Sami Lapończycy wolą jednak, aby nazywano ich inaczej – Saamami. Określenie Sámi wywodzi się przypuszczalnie od bałtyckiego žēmē, oznaczającego kraj. [1] 

Terra nullius?

„Rdzenna ludność Północy według jednych źródeł przybyła z Azji, według innych – z północnej Hiszpanii. Szwedzi nazywali ich lapp, Norwegowie finn. To stąd Finnmark. Dzisiejsza Laponia figuruje w masowej wyobraźni jako siedziba Świętego Mikołaja, który ze swym historycznym pierwowzorem ma mniej więcej tyle wspólnego, co stereotypowe wyobrażenie Lapończyka z nim samym. A raczej Saamem, bo określenia z przedrostkiem lapp albo finn mają w językach skandynawskich negatywne znaczenie mimo, że trudno jednoznacznie powiedzieć, dlaczego i co w zasadzie każde z tych słów oznacza. Laponia to Kraj Saamów albo Sapmi. Saamowie od wieków zajmowali tereny na północy Europy, od Norwegii, przez Szwecję, Finlandię i północną Rosję. Podążali za stadami reniferów, a te nie uznawały granic największej wyżyny Skandynawii”[2]. Dziś granice dzielą ludność saamską między cytowane cztery państwowości. Losy Saamów w każdym z tych krajów to osobny temat. Miejsce, gdzie udało mi się spotkać saamską historię, a raczej musnąć jej ślady, to Lyngstuva na norweskim półwyspie Lyngen. Jednym z najbardziej na zachód wysuniętych miejsc ich występowania.

Lyngstuva: Turystycznie

Po wygooglowaniu Lyngstuva prezentuje się jako fantastyczna atrakcja turystyczna – zapierający dech w piersiach punkt widokowy. Rzeczywiście idąc piękną 3-kilometrową trasą wzdłuż zachodnio-północnego brzegu półwyspu Lyngen, na końcu dociera się do wzniesienia, z którego rozpościera się cudowny widok na fiordy.

DSC_9478

Na pierwszy rzut oka jedyny ślad ludzkiej obecności tutaj to stojąca u podnóża – tuż nad brzegiem – latarnia i przylegająca do niej chatka latarnika. Dziś służy za nocleg wszystkim spragnionym kontaktu z dziką naturą, ciszą i pięknem tego świata. Całkowicie legalnie i za darmo. Ascetycznie wyposażona (oczywiście bez prądu, wody i toalety) pozwala na chwilę zredukować funkcjonowanie człowieka do najbardziej podstawowych czynności. I dlatego właśnie uwielbiam spać w takich miejscach. Nostalgię, że straciły swoje pierwotne funkcje, szybko zastępuje mi radość, że można chociaż na kilka godzin przenieść się do innego świata – bez prądu, wody, o innych dogodnościach nie wspominając. Poradzić sobie z podstawowymi i najważniejszymi czynnościami: przygotowanie posiłku, odpoczynek, toaleta (cokolwiek w takich warunkach ona znaczy). Bez zbędnych przedmiotów, generujących zbędne czynności. Bardzo doceniam czas, gdy mogę być w tym świecie. Na chwilę. Zwłaszcza, że zwykle wspierają mnie czołówka, puchówka, kuchenka gazowa…

DSC_9492

Lyngstuva: Nie-turystycznie

I tu można by zakończyć opowieść o Lyngstuva, zanurzając się w fantastyczności przyrody lub swojej własnej – outdoorowego, wytrzymałego człowieka. Można by, gdyby nie pewne zdjęcie.

DSC_9502.JPGUmieszczone na jednej z tablic edukacyjnych, którą mija się podczas tego trekkingu. Opis zdjęcia lakonicznie informuje, że w pobliżu znajdują się dwa miejsca, gdzie odnaleźć można pozostałości po saamskich domach. Na fotografii widać 7-osobową, wielopokoleniową rodzinę. Nie mogę oderwać od nich oczu. Ich twarze jakby skrywały coś więcej niż tylko tylko widzianą na pierwszy rzut oka neutralność. Dostrzegam też spokój, a może nawet dumę. Bardzo trudno ocenić ich wiek – zwłaszcza starszych osób. Wpatruję się w ich strój, nawiązujący do tradycyjnego saamskiego gakti. Ile trzeba mieć determinacji, aby w takich warunkach życia zadbać o jego dekoracyjność, kobiece elementy. Czyż nie na tym właśnie polega siła tradycji i tożsamości?

Tekst do zdjęcia koncentruje się na warunkach życia. Dowiadujemy się, że saamskie domy miały okrągły kształt. Zrobione były z organicznego materiału – które tworzyło to, co wyrosło na powierzchni ziemi. Od wewnątrz dom był umacniany drewnianym szkieletem. Saamowie żyli tutaj sezonowo. Ich pożywienie stanowiły głównie ryby oraz drobne rośliny. Ci, których egzystencja zależała od reniferów, podążali za zwierzętami. W trakcie pory zimowej renifery skupiały się wewnątrz lądu, w okresie letnim wędrowały w stronę wybrzeża w poszukiwaniu najlepszych pastwisk. Jesień była porą zabijania reniferów. I tak było od wieków.

Saamowie dziś

Dziś Saamowie nie są już ludem nomadycznym, lecz żyjącym stacjonarnie w pełni wyposażonych, komfortowych domach. Już tylko około 10% utrzymuje się z hodowli reniferów, opartej na innych zasadach, w której wykorzystuje się pojazdy mechaniczne do monitorowania zwierząt. Tradycyjnie jednak co roku w czerwcu w namiotach zwanych lávut, podobnych do indiańskich tipi, hodowcy czekają na powrót stada po długiej wędrówce do górzystej tundry[3]. To element saamskiej tradycji, którą niektórzy bardzo chcą zachować.

Kulturę Saamów od zawsze tworzyły także wierzenia, strój i język. Udało się je ocalić chociaż nie było łatwo. Przez Norwegów już w XIX w. Saamowie uznawani byli za gorszych, zacofanych. Co potwierdzać miał także ich odmienny wygląd – niżsi i nieco krępi, odstawali od norweskiej normy. A ich kultura wzbudzała podejrzenia, niechęć, a wręcz pogardę. Takie myślenie utrzymało się jeszcze w XX wieku, także po II wojnie światowej, kiedy to Saamów poddawano silnym procesom norwegizacji. Zakazano im posługiwania się ich rodzimym językiem. A dzieci umieszczano w internatach, nakazując edukację po norwesku w oderwaniu od ich historii i tradycji.

Dziś kultura Saamów ma swoje ważne miejsce na Północy.  Równocześnie trudno ustalić ilu Saamów mieszka w Norwegii. Zwłaszcza, że nie istnieją jednoznaczne kryteria wskazujące na przynależność. W 2007 r. Norwegia przyjęła Deklarację Praw Ludów Tubylczych ONZ, która mówi m.in. o tym, że ludność rdzenna nie może być poddawana próbom zmuszania do asymilacji lub zniszczenia ich kultury. Oczywiście to tylko deklaracja, a nie opis rzeczywistości, która – jak zwykle – nie jest czarno-biała. Wszystkich chcących lepiej poznać historię i obecną sytuację Saamów odsyłam do cytowanej w tekście książki Ilony Wiśniewskiej pt. „Hen. Na północy Norwegii”. A tych, którzy chcieliby nie tylko na poziomie intelektualnym zbliżyć się do kultury saamskiej, z całego serca – bo właśnie w ten sposób odbieram tę muzykę – zachęcam do posłuchania Mari Boine. Obecnie to chyba najbardziej znana na świecie Saamka.

[1] http://www.national-geographic.pl/ludzie/saamowie-ludzie-ktorzy-wedruja-z-renami (14.04.19)

[2] I. Wiśniewska: HEN. Na północy Norwegii, 2016, s. 90

[3] http://www.national-geographic.pl/ludzie/saamowie-ludzie-ktorzy-wedruja-z-renami

Wyjazd na Północ Północy zorganizowany został przez http://www.1wtravel.pl

Norweskie impresje (moje) i ekspresje (innych)

PSX_20180916_163524Postanowiłam rozpocząć serię wpisów norweskich. W ostatnich kilku miesiącach odwiedziłam Norwegia aż trzy razy. Wcześniej nigdy nie byłam w tym kraju. Do tego trafiłam w bardzo różne miejsca – od stolicy, po daleką północ na pograniczu okręgu Troms i Finnmark oraz na jeszcze dalszą północ… – na Spitsbergen (który oczywiście nie przynależy w całości do Norwegii, ale o tym później).

Potrzeba pisania wniknęła także z szerszej fascynacji Północą, która zaczęła się od Islandii. Wyspa ta – o czym wspominałam wcześniej – zaintrygowała mnie przede wszystkim swoją przestrzenią. Z Norwegią było już inaczej… Ale od początku.

Od dawna chciałam odwiedzić Norwegię, zachwycając się jej niezwykłym krajobrazem, który w mojej wyobraźni tworzyły przede wszystkim fiordy. Piękne, malownicze  – niemalże prosto z folderów reklamowych. Bo takie właśnie widziałam przed laty na Nowej Zelandii. I od tego czasu wzbudzały moją tęsknotę i pragnienie ponownego ujrzenia tego cudu natury. Moje wyobrażenie Norwegii nie ograniczało się jednak tylko do rajskich widoczków.

Norwegię poznawałam przede wszystkim w opowieściach i dzięki fascynacji innych ludzi. Dlatego chciałabym temu poświęcić więcej miejsca. A wpisy te nie będą zwykłą chronologiczną opowieścią o trzech wyprawach do Norwegii. Zwłaszcza, że informacji i dokładnych relacji z podróży znaleźć w internecie można sporo. Przyjęłam inne założenie – opowiadając o Norwegii odsyłam do twórczości i działalności innych osób. Zwłaszcza, że z niektórymi z nich mogłam wspólnie odkrywać Norwegię.

Wśród moich znajomych są osoby, które mieszkają w Norwegii. Wybrały ją świadomie i wcale nie z powodów ekonomicznych. Tylko dlatego właśnie, że – jak tłumaczono mi – to znacznie lepszy kraj do życia niż Polska. Również, a może przede wszystkim, pod względem tolerancji na odmienne poglądy czy orientację seksualną. Wśród znajomych mam także tłumaczy języka norweskiego. Od kilku lat nie narzekają na brak pracy. Bo marząc o Norwegii, trzeba pamiętać, że znajomość angielskiego nie jest gwarantem satysfakcjonującej pracy. Zupełnie inaczej niż na Islandii, gdzie angielski na poziomie średnio zaawansowanym pozwala podobno na znalezienie zajęcia – zwłaszcza w branży turystycznej – już po kilku dniach.

W gronie moich znajomych są także ci, którzy zakochali się w Norwegii – zwłaszcza w jej odległych, surowych przestrzeniach. I przy każdej możliwej okazji wracają tam, by doświadczać tej niespotykanej w Europie dzikości. Są i tacy, którzy z tej pasji uczynili profesję. Poznając Północ, korzystałam z doświadczenia i wiedzy takich ludzi. Na Spitsbergen pojechałam – po raz pierwszy w życiu – z biurem podroży: Barents.pl. To właśnie przykład takiego przedsięwzięcia, za którym stoi ogromna pasja do podróżowania jednego człowieka – założyciela: Romana Stanka. Jadąc do Tromso, zdałam się natomiast na doświadczenie organizatora wypadów na Północ – Kuby Huberta, właściciela nietypowego biura podroży: OneWayTravel (1wtravel.pl), które powstało z miłości do… zorzy polarnej. O specyfice obu „biur podróży” (wzięte w cudzysłów, bo moim zdaniem to jednak opis nieadekwatny) napiszę więcej przy okazji wspominania tych wypraw.

Norwegia stała się w ostatnim czasie także przedmiotem zainteresowania polskich reporterów. Trzeba tu koniecznie wymienić dwa nazwiska: Ilona Wiśniewska i Maciej Czarnecki. Chcąc lepiej zrozumieć Norwegię – także tragiczne wydarzenia z 2011 roku – obowiązkowo trzeba sięgnąć po przetłumaczone na polski książki norweskiej reporterki, Åsne Seierstad. W tym miejscu należy także przywołać postać Niny Witoszek – profesor historii kultury na Uniwersytecie w Oslo, która w roku 2006 uznana została za jedną z dziesięciu najwybitniejszych intelektualistów mieszkających w Norwegii. Jest autorką wydanej w Polsce książki pt. „Najlepszy kraj na świecie”, w której m.in. rozprawia się z tematami idealnej demokracji i społeczeństwa dobrobytu.

Poznawania Norwegii doświadczałam także na poziomie bardziej rozrywkowym. A to za sprawą młodzieżowego serialu „Skam”. W czterech sezonach opowiadał on o życiu młodzieży z Hartvig Nissen skole w Oslo. Serialem zaraziła mnie moja siostrzenica Alicja. A poszukiwanie filmowych tropów było jednym z powodów naszej wspólnej wizyty w Oslo.

Last but not least, jakby powiedzieli Brytyjczycy. Miałam okazję, a właściwie szczęście, że przez ponad dwa lata moim szefem był Andrzej Jaroszyński, były Ambasador RP w Norwegii (w latach 2001-2005). Miejscem naszej wspólnej pracy była natomiast Ambasada RP w Australia. Ambasador – którego byłam tam asystentką – chętnie wyłuszczał mi różnice i podobieństwa, między krajami. Do tych drugich należały m.in. peryferyjność oraz nieprzeciętnie piękna i dzika przyroda.

Do dziś bardzo cenię sobie tamte rozmowy z Ambasadorem, w których relacja przełożony-podwładny przestawała mieć znaczenie, będąc zastępowana przez zupełnie inną: mówca (jakże wprawny) – słuchacz (jakże uważny). Rozmowy te uleciały. Ale Ambasador popełnił kilka tekstów nt. Norwegii. Za jego zgodą postanowiłam opublikować tutaj dwa z nich, bo są świetnym wprowadzeniem do tematyki norweskiej!

Czy religia jest Norwegom koniecznie potrzebna do zbawienia

Xenophobe’s Guide to the Norwegians

fot. Dominik Pytel (Spitsbergen)

 

Japonia oczami kobiet

Odwiedziłam Japonię zanim założyłam tego bloga, czy nawet konto na FB. Czyli wieki temu, a konkretnie prawie 11 lat temu. Dotarło to dziś do mnie – zupełnie przypadkiem. Skończyłam właśnie czytać książkę o Japonii pt. „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet” autorstwa Karoliny Bednarz. Następna na liście lektur, dzięki której zrobiłam kolejny kroczek w niełatwym (niemożliwym?) procesie zrozumienia tego kraju.
z23341379Q,Okladka-ksiazki--Kwiaty-w-pudelku--Japonia-oczami-

Owszem, na blogu – z zasady – nie piszę o książkach, nawet podróżniczych. Ale to właśnie lektura sprawiła, że bardzo mocno powróciłam do mojej realnej i niezwykłej podróży do Japonii. Bo książka ta jest próbą odpowiedzi na wiele pytań, które podróżując po kraju kwitnącej wiśni prawie nieustannie sobie zadawałam. Oglądałam, obserwowałam, ale nie mogłam zadawać pytań – na bierną znajomość języka angielskiego wśród spotykanych na ulicach Japończyków musi się przygotować każdy podróżnik. Najbardziej intrygowały mnie dostrzegalne gołym okiem przeciwieństwa. Jak funkcjonują osadzone w tradycji i nowoczesności relacje mężczyzna – kobieta? Jakie są przyczyny biedy i wykluczenia w tak bogatym kraju?

To ostatnie zjawisko najbardziej uderzyło mnie w Osace, obalając mit zamożnej, przepracowanej, nie znającej bezrobocia i bezdomności Japonii. Postanowiłam więc napisać tekst o tym mieście pt. „Metropolie świata. Osaka – między Nambą i Umedą”. Pojawił się w „Gazecie Wyborczej” dokładnie 10 lat temu („rocznicę” odkryłam przypadkiem właśnie dziś).
DSC_9211

I nawet po upływie tych wielu lat i kolejnych okazjach obcowania z kulturą japońską, zakończenie tamtego artykułu wydaje mi się trafne: „Ale obok imitowania równie częste jest dążenie do oryginalności, tak charakterystycznej dla kultury japońskiej. A to dopiero początek listy japońskich opozycji: stare – nowe, funkcjonalne – nieużyteczne, piękne – brzydkie, prawdziwe – sztuczne, duchowe – materialne… Dlatego poznawanie Osaki (jak i całej Japonii) to niezmiernie długi (nieskończony?) i fascynujący proces”.
Cały tekst dostępny tutaj: http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,6300577,Metropolie_swiata__Osaka___miedzy_Namba_i_Umeda.html

Wielka szkoda, że wtedy nie powstała książka Bednarz. To jakby wielostronicowy i niezbędny przypis do obrazu kraju, widzianego oczami gaijin (człowieka z zewnątrz). Autorka w bardzo przenikliwy sposób pokazuje kluczowe zjawiska (patologie?) współczesnej Japonii, przedstawiając historie konkretnych kobiet. Książka zawiera także odwołania do wielu źródeł i bogatej literatury (swoją drogą, imponująca lista jak na tak młody wiek dziennikarki). Co równie ważne, reportaż jest nie tylko opowieścią o sytuacji kobiet w odległej, odmiennej kulturowo Japonii. A tak pewnie byłoby najwygodniej ją zinterpretować. Wręcz przeciwnie – daje do myślenia o rzeczywistości najbliższej. O sytuacji kobiet tu i teraz. Oczywiście nie przez proste analogie. Taki kontekst tej książki podkreśla także sama autorka, której wypowiedź niech zachęci do lektury:

Moją japońską podróż, która wiele lat temu zaczęła się od książki pt. „Estetyka japońska” pod redakcją Krystyny Wilkoszewskiej, kontynuuję do dziś. A jej fantastyczną częścią jest osobisty wątek: niezwykła znajomość z Japonką – Noa. Poznałam ją w Australii – niespełna 2 lata po wizycie w kraju kwitnącej wiśni. (W krótkiej podróży po Japonii m.in. ze względu na wspomniane ograniczenia językowe nie było szans na zawieranie trwałych znajomości). Z Noą nie potrzebowałyśmy zbyt dużo czasu, aby stać się sobie bardzo bliskie. Zapewne także dzięki temu, że nie przystawała do stereotypu japońskiej kobiety – była otwarta, bezpośrednia, ciepła, entuzjastyczna. Tzw. kulturowe różnice raczej dodawały smaku relacji niż jej przeszkadzały. A to, co czytałam wcześniej o Japonii nie miało dla tej znajomości większego znaczenia. To była (i jest) po prostu relacja między bliskimi sobie ludźmi. A właściwie kobietami – o podobnej uczuciowości, wrażliwości i otwartości. Noa odwiedziła mnie później w moim rodzinnym domu w Polsce. Rewizyta w Tokio wciąż przede mną!
DSCN1539

(bez)sens podróżowania

Poprzedniego posta pt. „Droga na Jabal Toubkal… i z powrotem” napisałam 3 XI 2018 – miesiąc przed tragicznymi wydarzeniami, jakie miały miejsce 19 XII w pobliżu Imlil – czyli miejsca, z którego startuje szlak na Jabal Toubkal. Doszło tam do morderstwa dwóch turystek – Dunki i Norweżki. Dziewczyny, które rozbiły namiot w odludnym miejscu, zginęły od broni białej. Zabójstwa dokonali czterej mężczyźni, deklarując posłuszeństwo tzw. Państwu Islamskiemu i jego przywódcy Abubakrowi al-Bagdadiemu. Morderstwo wywołało szok w lokalnej społeczności, zostało także potępione przez premiera Maroka, Saad Eddine El Othmani. Turystyka to jeden z najważniejszych sektorów marokańskiej gospodarki.
W związku z powyższym postanowiłam zakończyć relacjonowanie podróży do Maroka.

Ale podróżować oczywiście nie przestaję.
dsc_9182_zakarpacie
Pozdrawiam więc noworoczne już z zupełnie innej części świata – tj. Ukrainy Zakarpackiej, gdzie spędziłam przełom roków. Wybraliśmy się tam dzień po zniesieniu przez prezydenta kraju, Petra Poroszenko stanu wojennego. Wprawdzie rejon Zakarpacia nie jest bezpośrednio dotknięty wojną jednak wizyta we Lwowie bardzo dosadnie przypomniała mi o tragediach, które wydarzają się w tym kraju na co dzień. W kościele jezuitów pw. św. Piotra i Pawła, który jest jednym z najbardziej znanych zabytków w centrum Lwowa, znajduje się wystawa fotograficzna zdjęć dzieci, których ojcowie zginęli podczas wojny we wschodniej Ukrainie. Niektóre fotografie są opatrzone krótkimi wypowiedziami dzieci po stracie ukochanego taty. Wystawa stanowi bardzo dosadny obraz tego, jakie nieodwracalne zło wyrządza wojna.
49787409_10157487553790695_8956623927476486144_n

Z okazji Nowego Roku życzę Wam i sobie wielu niezwykłych (i bezpiecznych) podróży. Zwłaszcza takich, które przybliżają do prawdy o świecie – nawet jeśli bywa ona trudna i bolesna. Z upływem moich (podróżniczych) lat tak właśnie rozumiem sens podróży.

Droga na Jabal Toubkal… i z powrotem

To będzie górski post – dla wszystkich, którzy mają w bliższych lub dalszych planach Jabal Toubkal (szczyt ma kilka wersji nazw) wznoszący się 4167 m n.p.m., będąc najwyższym szczytem Afryki Północnej oraz Gór Atlas. Wzbudza (przynajmniej u niektórych) obawy, ale i nadzieje na zdobycie imponującej (w porównaniu z polskimi warunkami) wysokości. Zatem jak się przygotować, aby dotrzeć na ponad 4000 m n.p.m.? Poniższa relacja powstała na bazie mojego osobistego doświadczenia – wejścia na szczyt w październiku 2018 r.

Trasa wiedzie z miejscowości Imlil (60 km od Marakeszu), gdzie najlepiej przenocować przed wyjściem w góry i zaopatrzyć się w niezbędne wyposażenie. Droga podzielona jest na dwa dni – z Imlil do schroniska, a następnie ze schroniska na szczyt. Większość osób tego dnia także schodzi z powrotem do miasteczka. Sprzęt, który się przydaje to kije trekingowe (zachęcam do korzystania z nich na całej trasie – do czego nawiąże jeszcze na końcu…) oraz raki – na ostatnim odcinku podczas wchodzenia na Toubkal. Wynajem sprzętu oferuje wiele sklepów i wypożyczalni w Imlil. I o ile na ogół nie różnią się ceną, to znaczenie różni je jakość – dlatego polecam porównanie ofert. Warto także rozważyć wzięcie ze sobą zapasu wyżywienia na cały czas górskiej wędrówki, a już obowiązkowo wody. Po drodze do schroniska mija się prowizoryczne „punkty gastro”, gdzie sprzedawane są m.in. soki ze świeżo wyciskanych pomarańczy, w kilku z nich można także coś przekąsić. Ale nie każdy korzysta z tej możliwości, uznając, że akurat na trasie na czterotysięcznik lepiej minimalizować ryzyka. W schronisku ceny produktów spożywczych, w tym i wody, istotnie wzrastają – nawet jak na marokańskie warunki. Z drugiej strony serwowana w marokańskim stylu kolacja w schronisku cieszy oko i (prawie każdy) żołądek.

Droga na szczyt nie jest oznakowana jako szlak. Jednak trudno się zgubić na trasie. Na Jabal zmierzają bowiem także inni. Albo na nogach albo na… osiołkach lub koniach. Zwierzęta służą także do transportowania bagaży turystów. Widok obładowanych walizkami i plecakami zwierząt automatycznie nasuwa refleksje na temat turystyki. Na Jabala nie wchodzi się więc w samotności. Chcących spróbować swoich sił – nawet jeśli wymaga to zaangażowania zwierząt – jest wielu. Dlatego najlepiej zarezerwować miejsce noclegowe w którymś z dwóch sąsiadujących ze sobą schronisk: Refuge de Toubkal lub Refuge Les Mouflons. Niektórzy rezerwują je ze znacznym wyprzedzeniem, inni na kilka dni przed. My spróbowaliśmy – z negatywnym skutkiem – raptem dzień wcześniej. Nie mając innego wyjścia, zdecydowaliśmy się nie zmieniać planów, licząc na tradycyjną w polskich schroniskach „glebę”.

Trasa zajmuje ok. 5-6 godzin. Startuje się z mniej więcej 1800 m n.p.m. Schroniska znajdują się na poziomie 3200 m n.p.m. Do pokonania w pierwszy dzień mamy więc ok. 1400 metrów przewyższenia. Szlak wznosi się miarowo do góry, nie przynosząc po drodze żadnych niebezpiecznych i wymagających odcinków. No może, poza wspomnianymi zwierzętami. Obowiązuje tu bowiem bezwzględna zasada – zwierze ma pierwszeństwo, zawłaszcza, że najczęściej jest popędzane przez tragarzy.

Przyznać jednak muszę, że zwłaszcza pod koniec – pomimo generalnie dobrej kondycji – podchodzenie szło mi już dość ciężko. Sporym dodatkowym utrudnieniem było ostro świecące słońce, na które byłam wyeksponowana przez większość czasu. Dla osób uczulonych – tak jak ja – na promienie słoneczne może być to trudne do zniesienia. Dlatego trzeba pamiętać o wzięciu kremu i okularów przeciwsłonecznych oraz nakrycia głowy. Dawno nie cieszyłam się tak na dotarcie do schroniska i… zachodzące słońce. Nawet jeśli przyniosło to spore ochłodzenie. Trzeba bowiem pamiętać o bardzo dużych amplitudach. Temperatura odczuwalna w ciągu dnia nawet do 30 stopni, podczas chylenia się słońca ku zachodowi obniżała się do około 10, aby w nocy utrzymać się na poziomie jedynie kilku stopni powyżej zera. Tę rozpiętość trzeba koniecznie uwzględnić planując niezbędną odzież.

Na miejscu czekały na nas dwa pełne schroniska. Jednak zasada udostępniania „gleby” okazała się być na szczęście uniwersalna. Chociaż początkowo trudno było uwierzyć, że pełna przybyłych z najróżniejszych zakątków świata, rozgadanych turystów, sala stanie się sypialnią. Na dodatek w powietrzu dało się mocno odczuć aromat jedzenia zmieszany z ekscytacją przed jutrzejszym wejściem na szczyt. Ale – ku naszemu zdziwieniu – o 21.00 miejsce przeszło nieprawdopodobną metamorfozę. Większość osób rozeszła się do swoich pokoi, a obsługa schroniska bardzo sprawnie pozbierała wszystkie stoliki i krzesła, kładąc w ich miejsce niezwykle wygodne materace! Po chwili zgasło też światło, całkowicie wyciszając rozmowy. Nikt nie protestował, nikt nie łamał tej niepisanej zasady przedwczesnej ciszy. Wszystkich łączył bowiem wspólny cel: jutrzejsze wejście na Toubkala.

Czasowe strategie na szczyt były bardzo różne. Niektórzy postanowili zobaczyć go o wschodzie słońca, inni dopiero wtedy budzili się, wybierając zdobywanie szczytu w pełnym świetle słonecznym. Pierwszą strategię warto poprzedzić sprawdzeniem początkowego odcinka szlaku za dnia. Od schroniska wije się wiele ścieżynek, a niektóre z nich wiodą na piargi. Chociaż da się nim przejść, to można niepotrzebnie wywołać lawinę kamyków lub spowodować spadanie pojedynczych, ale większych kamieni. A jeśli ktoś idzie kilka metrów niżej, wtedy staje się to po prostu niebezpieczne. Sama musiałam uchylić się od spadającego obok mojej głowy kamienia. Wchodząc na wschód trzeba też dobrze obliczyć czas, aby zbyt długo nie czekać na szczycie – w niezbyt przychylnych niewyspanemu ciału temperaturach – na zbawienne promienie słoneczne.

Ja z wielu powodów wybrałam wersję standard – czyli wyjście ze schroniska równocześnie ze wstającym słońcem, czyli około 7.00 rano. Taką opcję wybrało także kilkanaście innych osób. Na szczęści zorganizowane wycieczki z przewodnikiem wyruszały po nas. No właśnie – czy idąc na Toubkala warto skorzystać z przewodnika? Wchodziłam na szczyt tylko raz – ale w takich warunkach atmosferycznych, z którymi miałam do czynienia wydaje mi się to zupełnie zbędne przy założeniu, że:
– ma się dobrą kondycję
– nie idzie się samemu
– ma się chociaż minimalne doświadczenie w chodzeniu po górach zimą i w rakach.

Tylko tyle i aż tyle. Reszta to po prostu cierpliwe wchodzenie na szczyt, które owszem może wiązać się z nowymi okolicznościami – symptomami choroby wysokościowej. Oczywiście nie wszyscy jej doświadczają. Ja jednak zaliczyłam co nie co – poczucie dojmującego zmęczenia odczuwalne w mięśniach całego ciała. Moja metoda walki z tym stanem polegała na skupieniu, byciu tu i teraz. Aby nie tracić energii, z namysłem stawiałam kroki, które zrytmizowałam liczeniem do 4. Nie szczędziłam też przystanków, robiąc je tak często jak domagał się tego mój organizm. Nawet jeśli trzeba było zatrzymywać się co chwilę, będąc przekonanym, że towarzysz ich nie potrzebuje. Dziwne to uczucie dla człowieka, który pokonuje 100 km rowerem z uśmiechem na twarzy, a podobne przewyższenia bez większego trudu. Ale to jedna z ważniejszych rzeczy, którą zapamiętam z wchodzenia na Toubkala. Pokorę jaką musisz w sobie uruchomić, kiedy twoje ciało zaczyna zachowywać się jak nigdy dotąd. Może podobnie jest, gdy zaczynamy się starzeć? 😉

Po drodze dołączył do nas samotny Grek, którego towarzysze kilka minut od wyjścia ze schroniska zrezygnowali z wejścia na Jabal. I tutaj chylę czoła przed tymi, którzy potrafią zrezygnować. Inną kategorią turystów są zorganizowane grupy ludzi o bardzo zróżnicowanej kondycji i odporności na zimową wspinaczkę górską. Widok zlęknionych osób idących w takich grupach nie był rzadkością. Najprawdopodobniej działał mechanizm – skoro zapłaciłem (a więc ktoś wziął za to pieniądze), to znaczy, że się nadaję i dostanę to, za co zapłaciłem. Nie chcę tego oceniać – bo być może właśnie ci ludzie pokonują przy tej okazji swoje lęki i ograniczenia, zdobywają swój „everest”. Kolejna warta odnotowania kategoria to tacy, którzy z wyboru wchodzą na szczyt sami. Ale myślę, że zawsze warto takie samotne osoby niezobowiązująco zagadać o towarzystwo.

No i w końcu udało się zdobyć Jabal Toubkal! Po niespełna 4 godzinach. W pełnym słońcu i przy niebieskim niebie. Odczuwalna temperatura na szczycie wynosiła około 10 stopni. A odczuwalna radość znacznie więcej! Tak, jest coś wyjątkowego i satysfakcjonującego w zdobyciu czterotysięcznika. Niezależnie od stopnia trudności. Na szczycie trzeba jednak szybko nacieszyć się chwilą. Obowiązkowo kilka fotek, a po kilkunastu minutach regeneracji trzeba schodzić w dół. Przed nami przecież jeszcze długa droga. Schodzenie do schroniska zajmuje nam już znacznie mniej czasu. Momentami można nawet zbiegać. Ale właśnie wtedy przydają się kije trekingowe. Po przepakowaniu plecaków (większość bagażu została w schronisku, aby „atakować szczyt na lekko”) czas ruszać w dalszą drogę. Tego dnia do 18.00 trzeba jeszcze oddać w Imlil wynajęty sprzęt. Schodzenie, które może wydawać się już bułką z masłem także zabiera sporo energii i czasu. Trzeba liczyć na nie około 3-4 godzin.

Postanawiam ten ostatni odcinek przejść sama. W końcu można do górskiej wędrówki dołączyć rozmyślania różne, na które do tej pory w stanie górskiego „mindfulnessu” nie było miejsca. Po drodze doganiam Greka, dla którego zejście okazuje się być najtrudniejszym odcinkiem górskiej przygody. Wysiadają mu kolana. Początkowo stanowczo odrzuca ofertę skorzystania z jednego kijka trekingowego. Ale w miarę schodzenia wszystko się zmienia – po kilkunastu minutach wspomaga się moim prawym, a później i lewym kijem. Na ostatnim odcinku nawet korzysta z maści na kolana… pierwszy raz w swoim 40-letnim życiu. (Niejednemu już uratowała… podróż ;-). Rozciągnięte – dosłownie i w przenośni – do bólu i w czasie zejście ma też swoje pozytywne strony. Rozmawiamy o kryzysie w Grecji, życiu na emigracji oraz rozstaniach i sensie wędrówki. Jak na dwóch zupełnie sobie obcych ludzi przystało.

I to właściwie jest sendo podróżowania – kiedy myślisz, że tego dnia już wydarzyło się wszystko najważniejsze, a potem okazuje się, że byłeś w błędzie.
Refugee

W Szczebrzeszynie – i w Maroku – chrząszcz brzmi w trzcinie

Jedziemy więc wynajętą taksówką do celu – czyli miejscowości Imlil, z której startować będzie nasz treking na Jabal Toubkal. Droga nie trwa dłużej niż 2 godziny, ale kierowca postanawia zrobić przystanek w jakiejś wiosce. Chyba po to, abyśmy oswoili się z klimatem tego kraju. I to nie tylko w sensie panujących tu wysokich jak na październik temperatur (nawet powyżej 30 stopni w ciągu dnia). Zaraz po wyjściu z auta zostajemy otoczeni przez sprzedawców pamiątek, którzy przekonują nam, że oferują naprawdę „good price” za swoje towary.

Ten jeden z najczęściej wypowiadanych w tym kraju do turystów zwrotów – jak się wkrótce przekonamy – ma już swoją równie popularną i chętnie komunikowaną przez sprzedawców wersję: „Dobra cena, dobra cena”. A to bezlitośnie przypomina nam, że nie jesteśmy pierwszymi Polakami na tym pięknym lądzie. Przed nami byli inni, a po nas będą następni. Mało tego – będziemy się spotykać w tych samych hotelach i restauracjach oraz mijać na ulicach. Za co można obwiniać (albo jak kto woli – co można zawdzięczać) taniejące ceny połączeń lotniczych.

Zwykle miejscowi mówią o Polakach dobrze, a na hasło „from Poland” reagują bardzo serdecznie. Czasem ripostują nas kolejnymi zwrotami: „za darmo” albo „masakra”. Wielu zapewnia także, że było w Polsce. I chociaż nie wiadomo, ile w tym kurtuazji potrzebnej do nawiązania relacji (zwłaszcza tej handlowej), to można pozazdrościć Marokańczykom ich otwartości na drugiego człowieka – chociaż tak innego: białego, często kapryśnego przybysza, z bogatszej, rzekomo lepszej części świata…

I być może ta sama otwartość sprawia, że tak wielu Marokańczyków, zwłaszcza w większych miejscowościach i miejscach związanych z ruchem turystycznym, ochoczo posługuje się – lepiej lub gorzej – językiem angielskim. Na prowincji i we wioskach napotkanych turystów wita się natomiast w języku byłego kolonialisty:
– Bonjour! Ca va?
– Ca va!
Francuskiego do dziś uczy się w szkołach. A w kioskach najłatwiej kupić francuskojęzyczne gazety.

Aż trudno więc uwierzyć, że w tym kraju oficjalnym językiem jest arabski. Mało tego, na co dzień większość Marokańczyków posługuje się derija – dialektem arabskiego, nie posiadającym swojej formy oficjalnej i spisanej. Używany jako język dnia codziennego. W tym miejscu należy wspomnieć także o języku berberyjskim, którym posługują się Berberowie – zamieszkujący północna część Afryki, w tym m.in. Maroko.

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Marokańczycy to – na miarę swojej rzeczywistości i swoich potrzeb – poligloci. I pewnie właśnie dlatego wypowiadanie zwrotów – w podobno przecież trudnym – języku polskim wychodzi im tak naturalnie. Nawet językołamacz „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”, którego słyszałam w Maroku nie raz, brzmiał tak dobrze w ustach tubylców. Za to nasza znajomość ich języka ograniczała się do zwrotu „Salamu alajkum”, który i tak został wyparty przez międzynarodowe: Hallo!
20181018_215338

Turysta jedzie do Maroka

Wiem, że w świecie instagrama i snapchata pisanie relacji podróżniczych staje się czynnością anachroniczną. Dlatego co jakiś czas zawieszam prowadzenie tego bloga. Po czym znów do niego powracam – sugerując się statystykami odwiedzin i wynikającą z nich wiarą, że niektórzy szukają jednak czegoś więcej niż tylko krótkich, fotograficznych relacji. Dlatego będę chciała przekazać garść cennych i praktycznych informacji, aby zachęcić do podroży do Maroka – kraju, któremu turyści są bardzo potrzebni, a podróż tę można bez większych problemów odbyć na własną rękę.

Jako pasjonat podróży, ale też osoba coraz krytyczniej odnosząca się do ekspansji turystyki, spoglądam na ten wyjazd także z szerszej perspektywy, której towarzyszą pytania: Dlaczego podróżujemy do „egzotycznych krajów”? Ile w tym jest chęci poznawania innej rzeczywistości? Czy wystarczająco dobrze przygotowujemy się do takich wyjazdów, także na kluczowe różnice kulturowe?

Początkowo cel naszej podróży był jeden: zdobyć Jabal Toubkal – 4167 m n.p.m., najwyższy szczyt Afryki Północnej i Gór Atlas. Tak zorientowana wyprawa zwalnia z obowiązku głębszego przygotowania się do podróży pod względem kulturowym. Poza tym informacje dla wybierających się do tego kraju dotyczą przede wszystkim kwestii bezpieczeństwa – głównie zdrowotnego. W internecie krąży mnóstwo ostrzeżeń na temat możliwych problemów gastrycznych, zwanych „zemstą faraona”. Sama im uległam, zabierając ze sobą spory pakiet lekarstw – w tym m.in. na wspomniane schorzenie oraz wykupując dodatkowe ubezpieczenie pokrywające koszty leczenia i transportu zwłok. Jak widać zupełnie niepotrzebnie…

Przygotowani zatem na najgorsze jedziemy. Trwająca ponad 4 godziny podróż samolotem upływa w towarzystwie głównie polskich turystów, zmierzających mniej więcej po to samo – po wyjątkowe wrażenia (i fotki?). Chociaż mających się realizować w różnych formach i konfiguracjach – poniekąd odzwierciedlających współczesne relacje ludzkie. Na pokładzie znaleźli się bowiem turyści korzystający ze zorganizowanych (nie najtańszych) wycieczek – m.in. adresowanych do singli, podróżujący w ledwo-co-utworzonych grupach na portalach społecznościowych, których trwałość zweryfikuje niebawem afrykańska rzeczywistość. Warto odnotować, że wśród podróżujących dało się także dostrzec tradycyjne grupy znajomych.

Po wylądowaniu większości z nas najprawdopodobniej kołacze się po głowie: No to ruszamy na podbój Afryki. Ale póki co to ona nas podbija. Na lotnisku w Marakeszu stoimy w długiej kolejce, w której musimy złożyć kartę przyjazdu – gdzie m.in. wpisujemy cel podróży i adres pobytu. Co prawda, urzędnicy celni podchodzą do sprawdzenia dość rutynowo, ale jak zwykle w takich sytuacjach doceniam Strefę Schengen. Przechodzimy także kontrolę bezpieczeństwa bagażu – również prowadzoną dość pobieżnie. Ku mej uciesze, zabrane przeze mnie z Polski kije trekingowe nie wzbudzają niczyjego zainteresowania.

Na nowoczesnym i czystym lotnisku można dokonać dwóch kluczowych dla turysty czynności – wymienić walutę (najłatwiej zabrać ze sobą euro, którym można też bez problemu płacić w wielu miejscach) i zaopatrzyć się w kartę sim, szczególnie cenną ze względu na obowiązujące tu stawki. Treść powitalnego smsa wysłanego przez mojego polskiego operatora nie pozostawia żadnych wątpliwości – nawet chwilowe włączenie przesyłu danych podczas pobytu w Maroku będzie miało swoje istotne konsekwencje finansowe. Naprzeciw tej pokusie wychodzi hostessa, która w imieniu lokalnego operatora na lotnisku rozdaje za darmo karty. Chociaż w sumie nie tak zupełnie za darmo… To co w Europie wywołuje obecnie paniczny strach, tutaj nie wywołuje żadnej reakcji. Pani grzecznie prosi każdego, kto zdecydował się na kartę, aby otwarł paszport w celu sfotografowania jego danych. Może to wakacyjny nastrój, a może ocalone resztki normalności – nikt nie poddaje pod wątpliwość zasadności tej czynności. A za aktywizację bezpłatnej karty – jak się okaże – i tak trzeba będzie zapłacić. Welcome to Morocco.

Wszystkie te czynności zabierają nam więcej czasu niż zakładaliśmy więc zaczynamy się zastanawiać, czy zamówiona jeszcze w Polsce przez internet taksówka będzie wciąż czekać. Ku naszemu zdziwieniu przy wyjściu stoi kierowca, trzymając w ręku kartkę z imieniem i nazwiskiem jednego z nas, zupełnie nieporuszony naszym prawie godzinnym spóźnieniem. Tłumaczymy to sobie marokańskim podejściem do czasu. Później okaże się, że wyjaśnienie leży gdzie indziej – to raczej marokańskie podejście do pieniądza… Cena, którą zapłacimy za taksówkę okaże się bowiem odbiegać od tutejszych „stawek rynkowych”. No ale cóż, trudno zorientować się jaka jest ta właściwa cena, gdy się nie jest na miejscu. Zwłaszcza w kraju, gdzie targowanie się jest niemalże sposobem obcowania z drugim człowiekiem…

20181012_124718_na stronę 1

Turystyczna ekspansja, czyli dlaczego zwlekałam z kolejnym tekstem…

Już od pewnego czasu zabierałam się do napisania tego posta, który miał być opisem najciekawszych atrakcji, jakie udało mi się zobaczyć podczas pobytu na Islandii. Zwątpiłam jednak w jego sens… Coraz mniej lubię pisać o podróży jako czystej relacji na temat tego, gdzie byłam i co widziałam. Wyjątkiem jest pisanie o miejscach, do których nie zmierzają pielgrzymki turystów, miejscach, które swoją dzikością łudzą mnie tym ekscytującym poczuciem, że przede mną nie było tutaj zbyt wielu. I może też niewielu dotrze. I wtedy chcę się nimi dzielić.

Tego fantastycznego poczucia doświadczam jednak już niezmiernie rzadko. I pewnie tak już będzie – w dobie łatwo dostępnej informacji, wielości relacji podróżniczych, tanich lotów i pędu do podróżowania. Czasem zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Zjawiska te dotknęły w ostatnim czasie – i to z ogromną mocą – właśnie Islandię, która zalewana jest przez turystów. Wielu z nich to eksploratorzy spod znaku „selfie” i zaliczania kolejnych atrakcji, co ma niewiele wspólnego z chęcią poznawania świata. Do tego zdarza się, że przyjezdni są nieprzygotowani do zwiedzania dzikiej wyspy. Oczekują, że dostaną tu to samo, co w swoich cywilizowanych krajach. I nie zdają sobie sprawy, że niezmiennie rządzi tutaj natura. Co jakiś czas media donoszą o przypadkach śmierci turystów w wyniku poparzenia gejzerem, utonięcia w morskich falach, czy zamarznięcia. Do tego notowane są także tragiczne wypadki, do których dochodzi w wyniku bardzo nieodpowiedzialnych zachowań powodowanych chęcią zrobienia sobie właśnie tego jedynego, wyjątkowego zdjęcia – na krawędzi klifu lub podczas wspinania na górę lodową. Znany jest też przypadek śmierci turysty, który zginął potrącony przez samochód. Stał bowiem po zmroku w ciemnym ubraniu na środku jezdni, robiąc sobie zdjęcie na tle zorzy…

Dlatego pisanie m.in. o tym, że zwiedziłam tzw. Złoty Krąg – czyli największą (mierzoną w liczbie odwiedzających) atrakcję Islandii ma dla mnie już niewielki sens. Jednak nie chodzi tylko o łatwość zdobycia na ten temat informacji, ale także o moją rosnącą niechęć do wspierania masowej turystyki. Rzecz jasna wiem, że mój post nie spowodowałby nagłego i drastycznego wzrostu przyjezdnych z całego świata. Wzmaga się jednak we mnie niechęć wobec wspierania powszechności podróżowania – zwłaszcza tego spod znaku „selfie”, które zupełnie inaczej ustawia relację między człowiekiem i światem.

„Islandia nie jest jeszcze >zadeptana<, chociaż kilkanaście miejsc osiągnęło już swoją granice. Na przykład Seljalandsfoss, Gulfoss i Geysir, Dyrholaey, Jokularsalon czy Błękitna Laguna.  Ale kiedy wędrowaliśmy górami z Seljafell na Snaefelsness przez dwa dni nie spotkaliśmy żywej duszy. Trzeba wiedzieć, gdzie chodzić. Islandia poza sezonem wakacyjnym bywa pusta z wyjątkiem kilku miejsc, których powinno się zdecydowanie unikać”[1].

Cytat pochodzi z książki autorów bloga IceStory, którzy osiedlili się na Islandii, a dzięki temu mogli poznać ten kraj znacznie lepiej niż przeciętny odwiedzający. Poznać jej piękno, ale także trudy podróżowania i życia w tym kraju. Lekturę polecam wszystkim, którzy marzą o Islandii – na krótko lub na dłużej. Podkreśliłam w cytacie te miejsca, w których byłam. Podróżowałam do nich w okresie zimowym – czyli uznawanym za sezon nieturystyczny, m.in. ze względu na trudne warunki pogodowe, krótki dzień. Po liczbie odwiedzających dochodzę do wniosku, że trzeba jednak zrewidować ten podział na sezony, a raczej go zlikwidować. Tak – trzeba wiedzieć, gdzie nie chodzić i gdzie nie jeździć. Na szczęście tę wiedzę miał Kuba, który organizował wyjazd. A dzięki temu dotarliśmy także do miejsc tu mapa z zaznaczonymi punktami , w których było nas zdecydowanie mniej lub nawet byliśmy sami. Ale rzeczywiście doświadczenie dziewiczości Islandii przestaje być już tak oczywiste i łatwe – chociaż nadal jest możliwe.

To co w ostatnim czasie, zwłaszcza w 2-3 latach, dzieje się na Islandii można traktować jako wielką szansę dla kraju, który niespełna dekadę temu popadł w wielki kryzys. Jest to okres przemodelowania głównych sektorów gospodarki. I tak np. w 2017 r. kluczowa dla turystyki branża wynajmu samochodów swoim obrotem handlowym dogoniła tradycyjne na wyspie rolnictwo. To czas prosperity, który z mikroperspektywy oznacza dla zwykłego Islandczyka możliwość bogacenia się i odsunięcia w niepamięć paraliżującego strachu o jutro, który towarzyszył kryzysowi. Jednak rozwijający się na wyspie w tak zastraszającym tempie przemysł turystyczny, napędzany wciąż rosnącym popytem, może zamiast szansą stać się zagrożeniem. Mówi już o tym otwarcie wielu Islandczyków. Jednym z nich jest Aðalbjörn Tryggvason, wokalista islandzkiej grupy metalowej „Sólstafir”, który wypowiada się w tej samej książce:

„Za największe zło na Islandii uważa [on – przyp. MK] ogromne korporacje, takie jak produkujące aluminium Rio Tinto z Hafnarfjordur, i pozostałe fabryki na wschodzie, niszczące przyrodę. Gorzko wypowiada się także o ostatnich latach i rozwoju branży turystycznej. Uważa, że jest zbyt szybki i przytłaczający. Dziesięć – piętnaście lat temu było to trzysta tysięcy osób rocznie, co >jedynieTutaj nie znajdziesz turystów i będziesz mógł poczuć się, jakby nikogo innego nie było na świecie<. Dziś to nieaktualne. (…) Turystyka ma oczywiście swoje dobre strony, bo przynajmniej więcej ludzi ma pracę, szczególnie gdy przemysł rybny od lat jest na równi pochyłej "[2].

Argumenty przeciw turystyce mają jednak nie tylko ekolodzy i obrońcy „genius loci” Islandii. (Przy okazji warto zobaczyć jak islandzkie „genius loci” przetwarza w swych teledyskach „Sólstafir”.) Konsekwencją niezaspokojonego wciąż popytu na usługi turystyczne są rosnące ceny – nie tylko dla turystów. W obecnej sytuacji tj. zwiększającej się liczby odwiedzających oraz wzrostu populacji Islandii zasiedlanej przez imigrantów w deficycie znajduje się branża nieruchomości i krótkoterminowego wynajmu. Tak jak w innych atrakcyjnych turystycznie krajach, Islandczycy tę drugą lukę wypełniają powiększając tę pierwszą. Proponują w tym celu swoje prywatne przestrzenie na wynajem turystyczny w ramach nie objętego opodatkowaniem portalu airbnb. W 2017 r. przeżywał on na wyspie swój wielki boom. Zgodnie z raportem odnoszącym się do branży turystycznej pn. New tourism industry report
oferta wynajmu przez ten portal jest aż trzy razy większa niż tradycyjnych usługodawców – hoteli, hosteli, itp. A to z kolei jeden z kluczowych czynników wpływających na niewystarczającą liczbę nieruchomości i windujący w ostatnim czasie bardzo ich ceny. I tak pętla drożyzny się zamyka.

A przecież chodziło tylko o niewinne pragnienie podróżowania. Co się stało, że utraciliśmy tę niewinność? Poniżej kilka moich „jakby-hipsterskich” zdjęć z Islandii. No nie mogłam się oprzeć…

[1] B. Lenard, P. Mikołajczyk: Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii, Kraków 2017, s. 154.

[2] Ibidem, s. 156.