Turystyczna ekspansja, czyli dlaczego zwlekałam z kolejnym tekstem…

Już od pewnego czasu zabierałam się do napisania tego posta, który miał być opisem najciekawszych atrakcji, jakie udało mi się zobaczyć podczas pobytu na Islandii. Zwątpiłam jednak w jego sens… Coraz mniej lubię pisać o podróży jako czystej relacji na temat tego, gdzie byłam i co widziałam. Wyjątkiem jest pisanie o miejscach, do których nie zmierzają pielgrzymki turystów, miejscach, które swoją dzikością łudzą mnie tym ekscytującym poczuciem, że przede mną nie było tutaj zbyt wielu. I może też niewielu dotrze. I wtedy chcę się nimi dzielić.

Tego fantastycznego poczucia doświadczam jednak już niezmiernie rzadko. I pewnie tak już będzie – w dobie łatwo dostępnej informacji, wielości relacji podróżniczych, tanich lotów i pędu do podróżowania. Czasem zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Zjawiska te dotknęły w ostatnim czasie – i to z ogromną mocą – właśnie Islandię, która zalewana jest przez turystów. Wielu z nich to eksploratorzy spod znaku „selfie” i zaliczania kolejnych atrakcji, co ma niewiele wspólnego z chęcią poznawania świata. Do tego zdarza się, że przyjezdni są nieprzygotowani do zwiedzania dzikiej wyspy. Oczekują, że dostaną tu to samo, co w swoich cywilizowanych krajach. I nie zdają sobie sprawy, że niezmiennie rządzi tutaj natura. Co jakiś czas media donoszą o przypadkach śmierci turystów w wyniku poparzenia gejzerem, utonięcia w morskich falach, czy zamarznięcia. Do tego notowane są także tragiczne wypadki, do których dochodzi w wyniku bardzo nieodpowiedzialnych zachowań powodowanych chęcią zrobienia sobie właśnie tego jedynego, wyjątkowego zdjęcia – na krawędzi klifu lub podczas wspinania na górę lodową. Znany jest też przypadek śmierci turysty, który zginął potrącony przez samochód. Stał bowiem po zmroku w ciemnym ubraniu na środku jezdni, robiąc sobie zdjęcie na tle zorzy…

Dlatego pisanie m.in. o tym, że zwiedziłam tzw. Złoty Krąg – czyli największą (mierzoną w liczbie odwiedzających) atrakcję Islandii ma dla mnie już niewielki sens. Jednak nie chodzi tylko o łatwość zdobycia na ten temat informacji, ale także o moją rosnącą niechęć do wspierania masowej turystyki. Rzecz jasna wiem, że mój post nie spowodowałby nagłego i drastycznego wzrostu przyjezdnych z całego świata. Wzmaga się jednak we mnie niechęć wobec wspierania powszechności podróżowania – zwłaszcza tego spod znaku „selfie”, które zupełnie inaczej ustawia relację między człowiekiem i światem.

„Islandia nie jest jeszcze >zadeptana<, chociaż kilkanaście miejsc osiągnęło już swoją granice. Na przykład Seljalandsfoss, Gulfoss i Geysir, Dyrholaey, Jokularsalon czy Błękitna Laguna.  Ale kiedy wędrowaliśmy górami z Seljafell na Snaefelsness przez dwa dni nie spotkaliśmy żywej duszy. Trzeba wiedzieć, gdzie chodzić. Islandia poza sezonem wakacyjnym bywa pusta z wyjątkiem kilku miejsc, których powinno się zdecydowanie unikać”[1].

Cytat pochodzi z książki autorów bloga IceStory, którzy osiedlili się na Islandii, a dzięki temu mogli poznać ten kraj znacznie lepiej niż przeciętny odwiedzający. Poznać jej piękno, ale także trudy podróżowania i życia w tym kraju. Lekturę polecam wszystkim, którzy marzą o Islandii – na krótko lub na dłużej. Podkreśliłam w cytacie te miejsca, w których byłam. Podróżowałam do nich w okresie zimowym – czyli uznawanym za sezon nieturystyczny, m.in. ze względu na trudne warunki pogodowe, krótki dzień. Po liczbie odwiedzających dochodzę do wniosku, że trzeba jednak zrewidować ten podział na sezony, a raczej go zlikwidować. Tak – trzeba wiedzieć, gdzie nie chodzić i gdzie nie jeździć. Na szczęście tę wiedzę miał Kuba, który organizował wyjazd. A dzięki temu dotarliśmy także do miejsc tu mapa z zaznaczonymi punktami , w których było nas zdecydowanie mniej lub nawet byliśmy sami. Ale rzeczywiście doświadczenie dziewiczości Islandii przestaje być już tak oczywiste i łatwe – chociaż nadal jest możliwe.

To co w ostatnim czasie, zwłaszcza w 2-3 latach, dzieje się na Islandii można traktować jako wielką szansę dla kraju, który niespełna dekadę temu popadł w wielki kryzys. Jest to okres przemodelowania głównych sektorów gospodarki. I tak np. w 2017 r. kluczowa dla turystyki branża wynajmu samochodów swoim obrotem handlowym dogoniła tradycyjne na wyspie rolnictwo. To czas prosperity, który z mikroperspektywy oznacza dla zwykłego Islandczyka możliwość bogacenia się i odsunięcia w niepamięć paraliżującego strachu o jutro, który towarzyszył kryzysowi. Jednak rozwijający się na wyspie w tak zastraszającym tempie przemysł turystyczny, napędzany wciąż rosnącym popytem, może zamiast szansą stać się zagrożeniem. Mówi już o tym otwarcie wielu Islandczyków. Jednym z nich jest Aðalbjörn Tryggvason, wokalista islandzkiej grupy metalowej „Sólstafir”, który wypowiada się w tej samej książce:

„Za największe zło na Islandii uważa [on – przyp. MK] ogromne korporacje, takie jak produkujące aluminium Rio Tinto z Hafnarfjordur, i pozostałe fabryki na wschodzie, niszczące przyrodę. Gorzko wypowiada się także o ostatnich latach i rozwoju branży turystycznej. Uważa, że jest zbyt szybki i przytłaczający. Dziesięć – piętnaście lat temu było to trzysta tysięcy osób rocznie, co >jedynieTutaj nie znajdziesz turystów i będziesz mógł poczuć się, jakby nikogo innego nie było na świecie<. Dziś to nieaktualne. (…) Turystyka ma oczywiście swoje dobre strony, bo przynajmniej więcej ludzi ma pracę, szczególnie gdy przemysł rybny od lat jest na równi pochyłej "[2].

Argumenty przeciw turystyce mają jednak nie tylko ekolodzy i obrońcy „genius loci” Islandii. (Przy okazji warto zobaczyć jak islandzkie „genius loci” przetwarza w swych teledyskach „Sólstafir”.) Konsekwencją niezaspokojonego wciąż popytu na usługi turystyczne są rosnące ceny – nie tylko dla turystów. W obecnej sytuacji tj. zwiększającej się liczby odwiedzających oraz wzrostu populacji Islandii zasiedlanej przez imigrantów w deficycie znajduje się branża nieruchomości i krótkoterminowego wynajmu. Tak jak w innych atrakcyjnych turystycznie krajach, Islandczycy tę drugą lukę wypełniają powiększając tę pierwszą. Proponują w tym celu swoje prywatne przestrzenie na wynajem turystyczny w ramach nie objętego opodatkowaniem portalu airbnb. W 2017 r. przeżywał on na wyspie swój wielki boom. Zgodnie z raportem odnoszącym się do branży turystycznej pn. New tourism industry report
oferta wynajmu przez ten portal jest aż trzy razy większa niż tradycyjnych usługodawców – hoteli, hosteli, itp. A to z kolei jeden z kluczowych czynników wpływających na niewystarczającą liczbę nieruchomości i windujący w ostatnim czasie bardzo ich ceny. I tak pętla drożyzny się zamyka.

A przecież chodziło tylko o niewinne pragnienie podróżowania. Co się stało, że utraciliśmy tę niewinność? Poniżej kilka moich „jakby-hipsterskich” zdjęć z Islandii. No nie mogłam się oprzeć…

[1] B. Lenard, P. Mikołajczyk: Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii, Kraków 2017, s. 154.

[2] Ibidem, s. 156.