Kolejny dzień zaczynamy jeszcze przed wschodem słońca, z którym dziś zamierzamy toczyć małą walkę, zwłaszcza po tym jak rano na mojej twarzy i szyi pojawiły się rozległe przebarwienia. Na nic więc zdał się krem ochronny z filtrem 30-tką i zasłaniająca twarz chusta. No chyba, że to efekt odwodnienia…
Zgodnie z planem, a przede wszystkim pragnieniem, idziemy dalej, do końca kanionu. Jego ściany zaczynają się ścieśniać, tworząc coraz węższe przejście. A do tego pojawiają się coraz to nowe przeszkody – głębokie oczka wodne, gęstniejąca roślinność i zanikające nagle pod stopami pułki skalne. Kilka razy mamy wrażenie, że szlak się kończy. Po czym jakimś cudem znajdujemy rozwiązanie i brniemy dalej w ten niezmieniony przez człowieka świat. Pieszo docierają tu nieliczni, a nawet najlepiej uzbrojony czołg nie ma szansy na wjazd. Wśród tych, którzy mogli obcować z tą niesamowitą przestrzenią są oczywiście Aborygeni, pomieszkujący na tutejszych terenach od 20 tyś. lat. Wszystko to sprawia, że czujemy się niemalże jak odkrywcy…
Marzenia o zdobywaniu nieznanych lądów zostają około godziny 9.00 – nagle, brutalnie i bezpowrotnie – przerwane przez warkot helikoptera. Zapomnieliśmy całkowicie o prawdzie współczesnego świata – „gdzie człowiek nie dojedzie, tam dotrze samolotem”. Okrutne odgłosy przelatujących nad naszymi głowami silników usłyszymy jeszcze kilka razy tego dnia.
Z drugiej strony trudno się dziwić… Zdjęcia satelitarne Bungle Bungle nie pozostawiają wątpliwości, że to niezwykłe miejsce na ziemi. A więc latać czy nie latać?