Dylemat „odkrywcy”

Kolejny dzień zaczynamy jeszcze przed wschodem słońca, z którym dziś zamierzamy toczyć małą walkę, zwłaszcza po tym jak rano na mojej twarzy i szyi pojawiły się rozległe przebarwienia. Na nic więc zdał się krem ochronny z filtrem 30-tką i zasłaniająca twarz chusta. No chyba, że to efekt odwodnienia…

Zgodnie z planem, a przede wszystkim pragnieniem, idziemy dalej, do końca kanionu. Jego ściany zaczynają się ścieśniać, tworząc coraz węższe przejście. A do tego pojawiają się coraz to nowe przeszkody – głębokie oczka wodne, gęstniejąca roślinność i zanikające nagle pod stopami pułki skalne. Kilka razy mamy wrażenie, że szlak się kończy. Po czym jakimś cudem znajdujemy rozwiązanie i brniemy dalej w ten niezmieniony przez człowieka świat. Pieszo docierają tu nieliczni, a nawet najlepiej uzbrojony czołg nie ma szansy na wjazd. Wśród tych, którzy mogli obcować z tą niesamowitą przestrzenią są oczywiście Aborygeni, pomieszkujący na tutejszych terenach od 20 tyś. lat. Wszystko to sprawia, że czujemy się niemalże jak odkrywcy…

Marzenia o zdobywaniu nieznanych lądów zostają około godziny 9.00 – nagle, brutalnie i bezpowrotnie – przerwane przez warkot helikoptera. Zapomnieliśmy całkowicie o prawdzie współczesnego świata – „gdzie człowiek nie dojedzie, tam dotrze samolotem”. Okrutne odgłosy przelatujących nad naszymi głowami silników usłyszymy jeszcze kilka razy tego dnia.

Z drugiej strony trudno się dziwić… Zdjęcia satelitarne Bungle Bungle nie pozostawiają wątpliwości, że to niezwykłe miejsce na ziemi. A więc latać czy nie latać?

Sucha pora w Piccaninny Gorge

Nikogo nie spotykamy po trasie. Nikt nie zdecydował się nawet na jednodniową wędrówkę. Trudno się dziwić. Raczej należy dziwić się nam. Z drugiej strony rezygnacji z wejścia w głąb Bungle Bungle (tak inaczej nazywa się Purnululu, obie nazwy są pochodzenia Aborygeńskiego) nie darowalibyśmy sobie chyba do końca życia…

Szlak jest szeroki. Podłoże momentami skaliste, przybiera fantastyczne formy. W innych miejscach pod nogami tylko piasek – zdecydowanie lepszym obuwiem byłyby w takich chwilach sandały, a nie buty górskie. Staramy się więc minimalizować wysiłek. Czasem nadkładamy drogi, aby iść odcinkami w cieniu i po twardym podłożu. Oszczędzanie sił zaczyna mieć coraz większe znaczenie – wprost proporcjonalne do rosnącego pragnienia. Wodę pijemy ostrożnie, każdy łyk przetrzymując w ustach trochę dłużej niż zwykle. Po pięciu godzinach wędrówki powinniśmy dojść do Black Rock Pool z pitną wodą.

Około 18 robi się nieco chłodniej. Wchodzimy w końcu w kanion, w którym temperatura przyjemnie spada o kilka stopni. Jeszcze tylko znaleźć oczko wodne. Marek po raz kolejny zapewnia mnie, że według niego zdjęcie Black Rock Pool zamieszczone w folderze jest bardzo charakterystyczne i łatwo rozpoznawalne. Chcę mu wierzyć.

Wierzę mu – zaczynam brać coraz większe łyki, nie zważając na to, ile wody jeszcze zostało. Przecież mamy 250 ml mleka, wodę z puszki z tuńczykiem, dwie mandarynki. No i tabletki odkażające wodę – staram się jakoś tłumić swoje wyrzuty sumienia. Póki co mijamy jednak tylko brudne kałuże, pozostałości po porze deszczowej. Znacznie dobitniejszym dowodem na to, że jest tu zupełnie inaczej, gdy pada deszcz, są dziesiątki małych ryb duszące się w tych kałużach. Okrutna przyroda.

Oby nas potraktowała łagodniej.

Potraktowała. Black Rock Pool okazuje się rzeczywiście bardzo charakterystycznym miejscem. Pięknym miejsce, niemalże idealnym… także do kąpieli. Oczywiście obowiązuje kategoryczny zakaz pływania. Właściwie to mało mnie obchodzi, czy ktoś go ostatnio złamał. Nabieramy wodę w butelki i idziemy dalej.

Teraz możemy już w pełni cieszyć się obecnością w sercu Bungle Bungle. Od tego punktu, zgodnie z wytycznymi parkowymi, dozwolone jest biwakowanie w dowolnym miejscu. Wraz z dostawą życiodajnego płynu otwierają się w nas, skrywane do tej pory gdzieś głęboko, nowe zapasy energii. Postanawiamy iść jeszcze dalej. Zgodnie z naszą logiką, im więcej przejdziemy dziś, tym mniej będziemy mieli do przejścia jutro – chociaż trasa nie jest pętlą, i możemy skończyć ją w dowolnym momencie. Chcemy jednak podczas tej wyprawy dotrzeć do końca kanionu, położonego jakieś 15 km od punktu początkowego.

Zaczyna robić się ciemno, ale dla wyboru miejsca biwakowego nie ma to żadnego znaczenia. W końcu niebo z każdego punktu w Bungle Bungle wygląda równie pięknie, a wieczorna herbata smakuje tak samo wyśmienicie. Chwilo trwaj!

Podróżniczy traktacik o szczęściu

Suzi nie zawiodła. Docieramy do Parku Narodowego Purnululu po prawie trzech godzinach jazdy, czyli akurat w niemożliwie upalne południe. Łatwo obliczyć, jaki średnio dystans pokonywaliśmy przez godzinę – 17 km. Na miejscu postanawiamy wynagrodzić sobie trud podróży, kupując w tutejszym biurze parku narodowego, będącym zarazem informacją turystyczną, chłodzone bezalkoholowe piwo imbirowe. To jeden z ulubionych napojów Australijczyków na trudne upalne dni. Smak pierwszych łyków przynosi nieopisaną przyjemność. Bo opisać się nie da tego, czego doświadcza w takich chwilach człowiek, którego lodówka straciła własności chłodzące. A to właśnie przytrafiło się nam kilka dni temu. Podczas jazdy zwykliśmy podłączać ją do gniazda zasilania znajdującego się na tyle samochodu, a w przerwach wspomagaliśmy kostkami lodowymi. Ale to już przeszłość. Wzbogaceni o kolejny pojemnik na jedzenie, przerzucamy się na suchy prowiant. I o ile dość łatwo przyzwyczaić się do herbatników i masła orzechowego, to znacznie trudniej przywyknąć do picia ciepławych napoi w upale.

Ale tak to jest w podróży, że odczuwanie szczęścia jest czymś niezwykle dynamicznym. Bardzo łatwo może przybrać ono całkiem nowy wymiar. A właściwe spaść do nowego wymiaru – radości czerpanej z czynności najzwyklejszych, w poprzednim życiu codziennych i rutynowych. W tej samej grupie plasuję kąpiel pod prysznicem, o kąpieli pod prysznicem z gorącą wodą nie wspominając!

Tego wszystkiego nie będziemy mieć jednak przez najbliższe dwa dni. Decydujemy się na wędrówkę w głąb Purnululu – do Piccaninny Gorge. Nie oznakowana trasa, ograniczony dostęp do pitnej wody, brak nawet podstawowej infrastruktury noclegowej, dają szansę, na to, że będziemy sami w sercu Purnululu. Przed rozpoczęciem wędrówki trzeba się jednak zarejestrować w specjalnej na tę okazję książce. Pani pracująca w biurze parku, która przed chwilą sprzedawała nam imbirowe piwo, spogląda na nas z niedowierzaniem. Natychmiast zostajemy poinformowani, ile litrów wody powinno przypadać w takim upale na jedną osobę i dokładnie opisuje jedyny punkt po drodze, z którego można czerpać wodę pitną. Bardzo pomocna w zidentyfikowaniu miejsca okazuje się mapa, którą wyciąga „spod lady”. Ukryta, chyba po to, aby nie kusiła zbyt wielu. Wcześniejsza wiedza o szlaku jako pierwsze kryterium selekcji? Czemu nie. (Ogólnodostępna broszura nie uwzględnia szlaku do Piccaninny Gorge: broszura).

Trasa nie jest pętlą, więc tylko od nas zależy, jaką będzie miała długość. Najważniejsze, aby dotrzeć do opisanego oczka wodnego. Zamiast 8 litrów zamierzamy bowiem wziąć tylko 3, bo musimy też zabrać ze sobą inne niezbędne rzeczy – między innymi namiot i śpiwory. Pani ostrzega, że temperatura w nocy może spaść nawet do zera. Brzmi nieprawdopodobnie, ale jesteśmy pokorni i przezorni. Nie ma żartów. Na koniec zostajemy poinformowani o obowiązku wyrejestrowanie się z książki po powrocie.

No to w drogę. Jest 13.00. A ja już nie mogę się doczekać aż zajdzie to bezlitosne słońce…